Scarred Lands Campaign Site
Withered Flowers
by Patryk Adamski (Ruemere)

Kroniki...

Opowieść Guillermo sesja szósta

16 - 18 (ranek) Chardot

W blasku chwały, konno przybyliśmy do wioski, machając wieśniakom przed oczami symbolem Coreana. Wioska liczy około czterdziestu osób, położona jest nad brzegiem jeziorka o ósemkowatym kształcie. Przywitała nas chyba większość ludności. Nie mitrężąc, przeszlismy do konkretów, stawiając w krzyżowym ogniu pytań wójta i jakiegoś staruszka. Na razie w ciężkim stanie jest sześć osób, nie wiadomo, co wywołuje chorobę - zawsze powraca... Ludzie boją się zadawać z chorymi w obawie przed zakażeniem.

W jednym z budynków - stodole i miejscu zebrań - urządziliśmy lazaret. Gdy z Alifem odprowadzaliśmy konie, okazało się, że tutejsze "rumaki" również chorują... Cholera jasna, nie można zostawić naszych... Dlatego odprowadziliśmy je z powrotem. Tadhg i Cinnamon zajęli się oczyszczeniem chorych z ich własnych gówien, szczyn i rzygowin. Przy pomocy magii oczywiście - nie ma co brudzić sobie rączek. Gabriel wyleczył natychmiast dziecko, z którego życie wyskakiwało pośród torsji, jak rybki z rozciętego saka... Prezent od losu czy od boga?

Wieczorem na załatwionej przez Tadhga łódce wypłynęliśmy na jeziorko. Nie jest to żaden ocean, ale lekkie kołysanie dało się odczuć - złudzenie morza wśród lądu. Opłynięcie nie dało rezultatów. Skombinowałem nawet wędkę i zarzuciłem - dla sportu...

Noc zeszła na czuwaniu - siedzieliśmy z Gabrielem przy brzegu - paladyn jak w transie ślęczał nad wodami - jakby myślą chciał wyłowić wszystkie ryby... Gdy przeszedłem się, by rozprostować kości, dostrzegłem, że spotkany pies również jest chory. Biedne zwierzaki. Cóż one zawiniły... Medytacje Gabriela okazały się skuteczne - dostrzegł mianowicie, że w nocy z jeziora zaczyna promieniować jakaś niedobra aura... Poszliśmy w górę jednego z dopływów - jedyne, co odkryliśmy, to to, że roślinność na brzegach jest podejrzanie wybujała... jak na taką glebę.

Rano Alif, upaprany jak nieboskie stworzenie, przybiegł do nas, opowiadając o tym, że ktoś na pewno musi czerpać z tego interes... Miał wypytać drugiego z najstarszych mieszkańców wioski - dziadka, który uwielbia okładać lagą swą rodzinę...

Drugi dziadek - ojciec wójta - srodze zaniemógł. Pod łóżkiem znaleźliśmy garnuszek z ziółkami, ugotowanymi w wodzie ze studni - z paskudnym, białym osadem. Poza tym nadgorliwa mamusia przygotowała zupkę swemu dziecku, leżącemu w lazarecie. Skutek podobny jak w przypadku ziółek...

Wzięliśmy dziatka na spytki, gdy nieco doszedł do siebie.

Wioska została założona przez pięć rodzin - uchodźców wojennych. Najstarsi mieszkańcy wioski byli wtedy podrostkami. Ale obecnie żyją jedynie potomkowie czterech. Piąta rodzina - bezdzietne małżeństwo - już nie żyje. Przygarnęli sierotę, sierota wpadła do studni, oni umarli ze zgryzoty... Smutne. Ale było to osiem lat temu - dlaczego choroba zaczęła działać dopiero w zeszłym roku, jeżeli jest wynikiem jakiegoś przekleństwa? Grobów owej rodziny nie ma na wioskowym cmentarzyku - pochowani zostali pod jabłoniami w swym sadzie.

Biorąc za przewodnika chłopaka z wioski, ruszyliśmy w stronę ich domu i przyległego sadu. Dom to ruina - stoją tylko dwie ściany. Dalej znajduje się sad - po drodze wpadłem jeszcze nogą do resztek studni - zadrapanie, mam nadzieję, że się niczym nie zaraziłem. Sad wygląda bardzo dziwnie - kostropate drzewa tworzą korytarz pośród wysokich, poszarzałych traw - na jego końcu ogromne drzewo - niczym ołtarz szalonej natury - porośnięte białym mchem czy też pajęczyną, ze zwieszającymi się gigantycznymi, pomarszczonymi jabłkami... Przed nim - trzy kopczyki. Po magicznych oględzinach miejsca okazało się, że za drzewem leży ktoś jeszcze - i to nie całkiem martwy. W dodatku duch... Wróciliśmy bardzo szybko... Ale okazało się, że zmitrężyliśmy o wiele więcej czasu niż wynikałoby z logicznego rozumowania - w półmroku sadu zgubiliśmy kilka godzin...

Powróciwszy do wioski i szpitala postanowilismy drążyć temat - dziadek opowiedział nam, że kiedyś, gdy tu przybyli, w okolicy żyła - raczej wegetowała - grupa wyznawców tytana... Pozbawieni swego bóstwa zamienili się w bandę pożałowania godnych ludzkich strzępów. Przez jakiś czas obie grupy jakoś tam sobie żyły obok siebie (wyznawcom tytana na sucho uchodziło nawet podkradanie zboża), póki nie zaginęło kilkoro dzieci z wioski. No cóż, mam nadzieję, że eksterminacja domniemanych winnych była szybka i w miarę bezbolesna. Dzieci oczywiście wróciły parę dni później... Gówniarska niefrasobliwość. Dziadek nie wiedział, gdzie pochowano doczesne szczątki wymordowanych, my podejrzewaliśmy, że właśnie w okolicy sadu...

Rankiem wyruszyliśmy więc, wyekwipowani w łopatę, do sadu, by sprawdzić zawartość czwartego, dodatkowego grobu. Kto do kopania? Oczywiście, Murzyn. Ale nie mam nic przeciwko. Wykopałem kamień, pokryty jakąś inskrypcją. Alif odcyfrował litery i przeczytał na głos... Co było błędem, gdyż wtedy z grobu wydobył się mglisty opar...

Tu kończy się trzecia opowieść Guillermo.
 

Na początek?