Scarred Lands Campaign Site
Withered Flowers
by Patryk Adamski (Ruemere)

Kroniki...

Opowieść Tadhga sesja dwudziesta

12. Hedrot, Banewarrens

Raport No. 35#8938#458TMD

Adept Tadhg Mhic Draodoir do mistrza Gilligana, NecD, M.Th.

Banewarrens odsłaniają przed nami, wraz z każdym krokiem wiodącym nas naprzód i w dół, swoje prawdziwe oblicze. Towarzyszą nam nieodmiennie zachwyt i przerażenie, podczas gdy ciągłemu schodzeniu na głębsze poziomy wtóruje nasze morale, osiągające powoli dno. Nie wiem czy będzie się od czego odbić - już nawet paladyn przestał przejawiać charakterystyczny dla siebie entuzjazm i ślepą wiarę w czuwających nad nami bogów. Jeżeli jest jakiekolwiek miejsce, o którym bogowie zapomnieli lub nawet całkiem opuścili - są to niewątpliwie Banewarrens.

Chwilowe sukcesy, do których bezsprzecznie wypada zaliczyć dostanie się w obręb strzeżonych magicznie komnat i korytarzy, przesłaniane są nieodmiennie w chwilę później przez wydarzenia obracające je wniwecz. Tak też stało się dziś, kiedy po udanym sforsowaniu drzwi wejściowych najpierw wodziła nas za nos iluzjami, a następnie fizycznie napadła haga - potwór inteligentny, władający magią z podziwu godną precyzją i przerażająco skuteczny w bezpośrednim nawet starciu. Szczęście zdaje się nas jednak nie opuszczać, bo udało się nam jej atak nie tylko przeżyć, ale nawet zmusić ją do odwrotu - odwrotu tym dla nas korzystniejszego, że kosztującego ją najcenniejszy, a zarazem najgroźniejszy z naszego punktu widzenia, przedmiot magiczny - resztkę pierścienia życzeń.

Przegonienie hagi jest więc następnym (choć częściowym) sukcesem - z nietypowym dla nas fatalizmem oczekujemy na kolejną nieprzewidzianą przeszkodę. Przerwę w zwiedzaniu podziemi wykorzystujemy na leczenie i odpoczynek - praktycznie za każdym razem wykorzystuję wszystkie czary, jakich się tylko jestem w stanie nauczyć.

Kończę zatem i kładę się już,

pozdrawiam,

 

Gráinne Ní Dhraodoir
Academy Drive 45
Hollowfaust

12. Hedrot, kolejny dzień gdzieś pod Mithril

Droga Gráinne, Siostrzyczko Najsłodsza!

Nie pomnę już w drobnym szczególe jak to właściwie wyglądało w Hollowfaust, ale jestem pewien (znając siebie i swoje podejście do ciężkiej pracy), że nie zgodziłbym się na wyjazd do Mithril, gdyby opis stanowiska ambasadora choć w części oddawał sytuację faktyczną. Dałbym się za moje leserstwo z filozoficznym spokojem wyrzucić z Akademii, wysłuchałbym utyskiwań matuli, gorzkich słów Gilligana i zająłbym się czymś naprawdę łatwym, lekkim, tudzież przyjemnym. Jak choćby sztuką. Albo administracją. Albo połączeniem jednego z drugim, czyli sądownictwem. W swojej naiwności jednak postanowiłem za lekkie, łatwe i przyjemne uznać zostanie ambasadorem w odległym kraju, gdzie jedynym moim zmartwieniem będzie to, jak właściwie rozdzielę swój leniwy czas między wyłożonymi pluszem pomieszczeniami własnej zbytkownej rezydencji, a wystawnymi kolacjami w rezydencjach podobnych do mnie nierobów. Jakżeż inaczej może wyglądać życie ambasadora w krainie, gdzie kłopotów nie ma, bo całe armie paladynów za punkt honoru postawiły sobie ich w zarodku unicestwianie? W krainie żywcem wyjętej z bajki, różami dekoracyjnie usłanej, mlekiem i miodem smakowicie płynącej?

Trzeba się było domyślić, skoro już się człowiek chce mienić inteligentną formą życia, że wyjmowanie czegokolwiek z bajki nie odbywa się bezproblemowo. Taka bajkowa wiwisekcja musi się wiązać z rozlewem krwi, nawet jeżeli krew jest błękitna i po wyschnięciu ślad wszelki po niej bezpowrotnie ginie. Róże, nastroszone kolcami, nieprzyjemnie kaleczą nogi. Śmierć z utonięcia w mleku nie jest wcale lżejsza niż w zwykłej wodzie. Do miodu, nieprzyjemnie lepkiego w bezpośrednim kontakcie, ciągnie całymi rojami ohydne robactwo, którego, co ciekawe, żyjący w swej prywatnej baśni paladyni zdają się nie zauważać. Pracy jest sporo - w strzępach są rękawy od zakasywania. Idylla, po przeniesieniu z Dulceum Fabulosium na Prime Material, traci większość swojego uroku - utrata taka niestety bardzo często towarzyszy zmianie perspektywy związanej ze skróceniem dystansu.

Tak więc wpadłem, jak śliwka w... budyń (???) i tkwię zanurzony po uszy w ciepłym, słodkim, pachnącym różami mleku paladyńskiej fikcji na temat świata. Każdy dzień witam z radością zmieszaną ze zdziwieniem, że w ogóle jeszcze żyję. Lenistwo, wbrew oczekiwaniom, nie jest moim udziałem. Pracy nie ma końca, przy czym nie tylko dlatego, że trzeba dużo zrobić - nie widać końca również dlatego, że większość zadań jest z założenia niewykonalna. Żyjąc w na poły fantastycznym świecie i stawiając przed sobą nierealne, wyimaginowane cele, ciągle trzeba się ścierać z nieprzyjemnie skrzeczącą rzeczywistością. Coraz częściej jestem po prostu bezradny - jak człowiek, który w ramach życiowej misji podjął się nauczyć cyklopa zezować. Dramat, siostrzyczko, dramat.

Mówią, że co cię nie zabije, uczyni cię silniejszym. Mądrość ludowa niewątpliwie warta pozostałych mądrości ludowych oraz losu, który jest im pisany, kiedy już większość dającego im wiarę ludu spotka zasłużony pieski koniec. Tak czy siak, jeżeli jednak tkwi w tym stwierdzeniu ziarno prawdy, rysują się przede mną dwa wyjścia: albo coś bardzo rychło mnie ukatrupi, albo wrócę do domu jako prawdziwy siłacz. Żaden ze stanów, wydawałoby się, nie jest w oczywisty sposób następstwem przebywania na placówce dyplomatycznej w roli ambasadora. W przypływie pesymizmu, ostatnio dość często będącego moim udziałem, podejrzewam obecnie, że jeżeli w ogóle do Hollowfaust wrócę, będzie to powrót pośmiertny - jeśli jednak nie dojdzie do niego zbyt szybko, powrócę jako cieszący oko, wielce dekoracyjnie zbudowany trup.

Nie chcę, ani też właściwie nie mogę, zanudzać Cię szczegółami dotyczącymi wydarzeń tutaj. Wiedz zatem, że misja idzie nam jak krew z nosa, entuzjazm nawet w paladynie jakby przygasł (podejrzewam, że mimo swojej odporności na choroby przyplątał mu się chroniczny realizm) i generalnie od ciągłego ocierania się o śmierć zaczynam się zastanawiać nad opisaniem nowego rodzaju perwersji - nekrofroteryzmu. Gdybyż jeszcze praktyka zechciała dorównać atrakcyjnością interesującemu nazewnictwu!

Tyle pisaniny na dziś,

całuski,

 

Q'Inniú Qurtzon
Lower Court Park 22
Hollowfaust

13. Hedrot, tymczasowy obóz nad Banewarrens

Cześć Q'Inniú!

Świat oszalał.

To wiadomość oficjalna. Wydarzenia następują po sobie w tak zawrotnym tempie, że dzień zlewa się z dniem, a noce służą jedynie odpoczynkowi mającemu na celu odnowienie zaklęć. Kładę się wymęczony, wstaję równie wycięty, choć z na tyle świeżym umysłem, by umieścić w nim baterię nowych czarów. Po czym, jak krasnoludzki górnik, z powrotem w podziemia, jeszcze raz w kierat bójek, eksploracji oraz szwendania się tu i tam. Dopiero w ostatnim liście do Ciebie opłakiwałem Mustellusa, a tymczasem właśnie wynieśliśmy z podziemi uwiecznionych w kamieniu Cinnamon i Nestera, podczas gdy Mustellus raźnie popiskuje mi z ramienia, obserwując skrzypiące po pergaminie pióro.

Ale po kolei.

Odpocząwszy na tyle po bójce z trollem i pertraktacjach na pokojach lady Navanny, by móc nauczyć się nowej porcji czarów i udać się w podziemia, zabraliśmy się do otwierania głównego wejścia do właściwej części podziemi. Widok zaprawdę wart obejrzenia: gromada pomyleńców z nabożną czcią macająca czyjąś uschniętą ręką wielkie metalowe drzwi. Pusty śmiech mnie ogarnia na to wspomnienie - rozpadające się szczątki ręki jakiegoś kolesia, ręki którą podcierał sobie zapewne tyłek, a może i w wolnych od zbawiania świata przed przeklętymi artefaktami chwilach zabawiał się w inny sposób, nagle urastają do rangi skarbu. I co najlepsze, rzeczywiście tym skarbem są - drzwi po chwili zwłoki otwarły się, a my z poszukiwaczy skarbów awansowaliśmy dodatkowo na poszukiwaczy guza. Czego jak czego, ale guza bezskutecznie szukać się nie da.

Nie w Banewarrens.

Guz przyszedł do nas pod postacią hagi, wrednej, inteligentnej suki z zacięciem do magii, w tym magii iluzyjnej. Gdyby nie nasz spryt (OK, nazwijmy to po imieniu: nasza paranoja), pewnie udałoby się jej nas wykiwać i wymknąć bez uszczerbku na zdrowiu. Jej zdrowiu, bo nasze zdrowie mogłaby całkiem skutecznie nadszarpnąć. W niektórych przypadkach ze skutkiem śmiertelnym. Tymczasem, będąc ofiarami potężnie rozwiniętej paranoi, a przy tym beneficjantami niewyczerpanych pokładów szczęścia (które, w mniemaniu wielu, przysługuje jedynie ludziom bardzo, ale to bardzo głupim), udało się nam nie tylko nie dać ostatecznie wystrychnąć na stado dudków, ale nawet dość potężnie hagę uszkodzić. Nie do końca, niestety, i muszę tutaj złożyć samokrytykę - gdybym w kluczowym momencie walnął naprawdę potężnym czarem, haga nie tylko by nie przeżyła, ale zostawiła nam w mimowolnym spadku pierścień z przynajmniej jednym Wishem. Zawahałem się, chyba zbyt dużą wiarę pokładając w umiejętnościach Gabriela.

I wierz tu w ludzi.

Potworzyca - będąc już prawie w stanie agonalnym - znikła, wykorzystując zapewne swój pierścień. Haga z wozu, ambasadorom lżej - bo tak chyba leci to dość specjalistyczne przysłowie?... Tak czy siak, nadwerężeni i pozbawieni właściwie jakichkolwiek czarów wróciliśmy na powierzchnię. Raporty zostały złożone, czary odnowione, kolejna porcja magicznych przedmiotów przysposobiona przez zainteresowane osoby. Nester, obłożony anatemą przez Shadow Guild, próbował coś tam zdziałać na poletku dyplomacji stosowanej, ale jeżeli sobie przypominasz jego dokonania u lady Navanny, może nawet dobrze się składa, że z obozu w ogóle nas ostatnio nie wypuszczają. Embargo na jakiekolwiek formy kontaktu ze światem zewnętrznym wydaje się logicznie uzasadnione, choć prowadzi do lekkiego skrzywienia psychiki.

Albo nie tak znów lekkiego.

Stan mojej prywatnej psyche jest średni - jedynie konieczności skupienia się co rano na studiowaniu książki zaklęć oraz pisaniu listów zawdzięczam to, że nie rozkleiłem się jeszcze całkowicie. Niebagatelny wpływ na samopoczucie muszą mieć także same Banewarrens, których atmosfera u największych optymistów potrafi wywołać myśli samobójcze. Podziwiam Gabriela, wyczulonego bądź co bądź na zło, za jego umiejętność radzenia sobie z tak nieprzyjazną dla niego aurą. Jeżeli chodzi o radzenie sobie z czymś więcej niż aurą - też go podziwiam.

Choć nie tylko jego.

Nareszcie osiągnęliśmy jako drużyna stan, w którym każdy na miarę swoich (już nie tak ograniczonych jak kiedyś) możliwości przyczynia się do osiągania wspólnych celów. Nareszcie także do wszystkich dotarło, że celem nadrzędnym jest przeżycie wszystkich członków drużyny. W Gabrielu odzywa się czasem (choć niekiedy nazbyt nieśmiało) zdrowy rozsądek, Cinnamon umiejętnie balansuje między wsparciem magicznym a medycznym, Oshir potrafi wyniuchać, Guillermo - przywalić, wreszcie Nester, choć niekiedy rozbrajająco nieporadny w konfrontowaniu teorii z praktyką, wie niejedno i potrafi to wykorzystać. A do tego wszystkiego ja, którego umiejętności magiczne, bez obłudnej skromności, są już naprawdę niezłe. Drżyj, świecie, nadchodzimy!

No dobra, dałem się ponieść.

Drżenie jest ciągle głównie naszym udziałem, ale jak tu zachować harde podejście do rzeczywistości, kiedy stoi przed tobą jakiś pieprzony golem złożony z części rozmaitych undeadów?! Magia się tego imać nie chciała, broń ledwie była w stanie zadać jakiekolwiek obrażenia. Stwór był wielkości trójdrzwiowej szafy, różniąc się od niej możliwością wcale zgrabnego poruszania się i krwiożerczymi zamiarami. Trochę go przy pomocy rozmaitego żelastwa zheblowali, ale gdyby nie mój Soul Blast, byłoby z nami krucho.

Musiałem się pochwalić.

Kolejne leczenie, kolejna noc spędzona na 'szybkim, pracowitym spaniu', kolejny ranek spędzony nad książkami. Powrót w podziemia, tym razem z mocnym postanowieniem parcia do przodu z maksymalną prędkością, bo przecież haga może wrócić i zająć się nami z większym niż poprzednio profesjonalizmem. Nie będziemy tracić czasu na oglądanie magicznych generatorów, inwentaryzację składzików ludzkich szczątków do produkcji golemów, dłubanie w mozaikach i takie tam głupoty. Będziemy pociskać, aż dojdziemy do celu, nawet jeżeli chwilowo nie wiemy, gdzie i czym mógłby on być. Gdzieś przecież musi być koniec Banewarrens i nic nas przed dotarciem do niego nie zatrzyma!

Akurat!

W jakieś pół godziny po dzisiejszym wejściu w podziemia nasza kapłanka i nasz bard zaprzestali parcia naprzód. Skończyło się im także przypuszczalnie parcie na pęcherz i wszystkie inne rodzaje ciśnienia. Zmienieni oddechem jakiegoś przeklętego konstrukta w gigantyczne przyciski do papieru, musieli zostać przez nas wyekspediowani na powierzchnię celem gruntownego odkamienienia. Nie pozostaje nam nic innego jak siedzieć i czekać. Łaska Coreana i Madriel nadejdą o świcie.

Siedźmy zatem, i czekajmy...

 

Na marginesie notatnika Tadhga:

***

W Mithril są paladyni Coreana,
Co nie marzą ni o paniach, ni panach.
Tylko miecz swój na warcie
Przez dwuręczne potarcie
Polerują od wieczora do rana.

***

Pewna elfka z Vera-Tre rodem,
W imię Madriel nad całym narodem
Miała pieczę.
'Ja was uleczę!
Z krost, grypy i kłopotów ze wzwodem!'

***

Ciemnoskóry Shacktown obywatel,
Z kijem w dłoni wypchnięty na matę
- w szkole wuja -
Orzekł: 'Ni chuja!
Laski wolę jednak cycate.'

***

Pewien człowiek skłonny do łgarstwa
Bardzo wstydził się swego doliniarstwa.
Będąc niemal estetą
Mienił się etykietą
'Specjalisty w zakresie ślusarstwa'.

***

Nie tak dawno orator w Gildii Cienia
Dochrapał się złego imienia,
Trzech gildiowych druhów
Obracając w garść duchów
Okruszkami przeklętego kamienia.

***

W Mithril był raz bard-nekromanta,
Paladyna chcący mieć za amanta.
Miast do rzeczy się brać,
Musiał, psia jego mać,
Pisać wiersze, robiąc z siebie palanta.

 

Tu kończy się ósma seria listów Tadhga.

Na początek?