Scarred Lands Campaign Site
Withered Flowers
by Patryk Adamski (Ruemere)

Kroniki...

Opowieść Cinnamon i Tadhga sesja dwudziesta siódma

Schodzili ze wzgórza.

Pionowe źrenice Cinnamon rozszerzyły się, z wolna przyzwyczajając się do iście hollowfaustowskich ciemności panujących na Planie Cienia. Rzeczy wokół były... nierzeczywiste. Płaskie. Ani dwu, ani trójwymiarowe - płaskie i wyprane z barw. Głuchy dźwięk ich kroków przepadał bezpowrotnie w szarej trawie, zanim jeszcze na dobre zabrzmiał w ich uszach.

Spojrzała w prawo. To, co jeszcze przed chwilą było drzewem, okazało się kupą kamieni. Zrujnowany murek - krzakiem jałowca. Potrząsnęła głową, usiłując siłą woli wepchnąć rzeczy we właściwą perspektywę i odpowiednie dla nich kształty. Udało się. Znowu tylko drzewo i murek. Ale na jak długo? Obejrzała się z obawą na pozostałych, idących za nią gęsiego z nadzieją, że doprowadzi ich wprost na cmentarz. A jeżeli... Jeszcze raz potrząsnęła głową i zmusiła stopy do szybszego marszu w nieznane.

Nie wiedziała, jak długo szli. Mogła to być godzina lub tydzień; po raz drugi w życiu straciła poczucie czasu i przestrzeni. Poruszała się w bok... nie... w przód... w bok/w dół/w górę stoku. W kierunku... miasta... jeziora. Głosy... kształty... szepty w ciemnościach. Co mówią? NIE! Nie słuchać... nie słuchać. Sztuczka tak stara jak światło i cień. Omal nie dała się złapać! Jak... jak nowicjuszka! Ugrr...!!! Jej myśli machinalnie skierowały się ku towarzyszom, po raz tysięczny powtarzając tak dobrze znane ćwiczenie z koncentracji uwagi.

Guillermo... co on tam znowu mamrocze? Żeby tylko nie wpakował ich w tarapaty pędząc na oślep w oko cyklonu. Gabriel... czy prawie-śmierć go czegoś nauczyła? Czy też nadal będzie uważał, że dadzą radę wszystkiemu i wszystkim? Mimowolnie westchnęła. Nester... zadziwiające, jak bezszelestnie potrafi się poruszać w ciemnościach. Oshir... miała wrażenie, że jeszcze nie raz zadziwi ich swoimi umiejętnościami. Tadhg... potknęła się, omal się nie przewracając. Madriel Miłosierna! Cóż to było? Zobaczyła wyraźnie, jakby to było tu i teraz, zmasakrowane ciało nekromanty na szarej trawie, nieruchome oczy, głęboką ranę w miejscu, gdzie powinien się znajdować policzek... Ukradkiem obejrzała się na czarodzieja... wciąż dreptał za nią, poruszając wargami, z nieobecnym wyrazem twarzy. Otrząsnęła się i ruszyła do przodu. Co za straszne... piękne... straszne!... miejsce. Co robi z nią, jakie sztuczki płata jej zmysłom? Spojrzała w niebo, na strużkę księżycowego światła, które właśnie zaczęło wypełniać sobą senny krajobraz wokół. Księżyc! Jeśli chcą powstrzymać rytuał, muszą się pospieszyć - zanim struga księżycowego blasku stanie się traktem, po którym przyjdzie do nich Śmierć. Przyspieszyła kroku... i zatrzymała się raptownie, kiedy przed nimi wyrósł z nie-Światła i nie-Cienia mur cmentarza.

 

Schodzili ze wzgórza.

Mrok Wymiaru Cienia działał na Tadhga przygnębiająco. Latarnie podarowane im przez stacjonujących przy teleporcie paladynów z Mithril jedynie w niewielkim stopniu były w stanie rozproszyć gęstą, niemal kleistą ciemność. W ich nieśmiałym świetle elementy krajobrazu pojawiały się nagle, jakby znikąd, po to tylko, by po paru ostrożnych krokach znów rozmyć się w szaroczarnym niebycie.

Prowadziła Cinnamon. W najwyższym stopniu skupiona, prawie jak przy rzucaniu zaklęcia, spod półprzymkniętych powiek zerkała od czasu do czasu w ciemność, z grubsza jedynie weryfikując podpowiedzi intuicji. Co kilka minut... godzin?... Opanuj się chłopie, to są minuty!... jakby z wahaniem oglądała się na towarzyszy, co tylko dalej zwiększało dyskomfort czarodzieja. Jeżeli nawet ona ma tutaj trudności... nie, lepiej o tym nie myśleć...

Cień nie tylko utrudniał widzenie, wygłuszał także prawie wszystkie dźwięki. Buty niemal bezszelestnie deptały porośniętą cieniem trawy ścieżkę, oddechy towarzyszy słychać było jak zza szklanej tafli. Jedynie serce czarodzieja biło jakby głośniej niż zwykle, szumiąc mu w uszach pędzącą w zawrotnym tempie krwią. Nie, to nie krew –to czyjeś głosy! Jeżeli tutejszy mrok składa się z cieni przedmiotów świata rzeczywistego, dlaczego tutejsza cisza nie ma być zbudowana z ech rzeczywistych dźwięków? Gdyby tylko mówiły głośniej albo troszeczkę wyraźniej, na pewno mógłbym rozpoznać słowa...

Machinalnie stawiając nogę za nogą, starając się nie tracić z oczu płaszcza kleryczki, Tadhg pozwolił swobodnie wędrować swoim myślom. Przeniósł się w nich, podświadomie uciekając od tego dusznego mroku, o wiele lat wstecz, w pewne miejsce po drugiej stronie kontynentu. Wspomnienie o nim było dla niego rodzajem mantry, oferowało wytchnienie dla wyczerpanych zmysłów i przywracało spokój ducha. Dla jego towarzyszy Katakumby byłyby przypuszczalnie dużo bardziej przygnębiające niż tutejsza okolica, jednak dla Tadhga stanowiły w latach jego młodości jedyny azyl, dający ukojenie w świecie szalejących ambicji, hałaśliwych ulic i drakońskich praw Hollowfaust. Tam, w miejscu ostatecznego spoczynku tak wielu osób, łatwo było zapomnieć o wszystkim, owinąwszy się w odwieczne milczenie i poddawszy się delikatnej pieszczocie najgłębszego z mroków. Wyczulone ucho, wspomagane wyobraźnią, wychwytywało niezliczone opowieści zawarte w tamtejszej ciszy. Ciemność odgrywała przed niewidzącymi oczami niekończące się sceny. Jego rodzinne miasto na każdym kroku oswajało swoich mieszkańców ze śmiercią, ale Tadhg właśnie te ukradkowe wypady do Katakumb traktował jako prawdziwą okazję do wejrzenia w czekającą wszystkich wieczność. To tam mógł spojrzeć na życie z oddalenia, tam tworzył pierwsze swoje wiersze, tam rozmawiał z sobą o wszystkim: przyjaciołach, wrogach, rodzinie i sobie samym. Tam, i tylko tam, nie miał uczucia wyobcowania, które zawsze towarzyszyło jego egzystencji w Hollowfaust.

Tutejszy mrok był inny, w przeciwieństwie do tamtego nie pozwalał jaśniej myśleć. Tutejsza cisza nieustannie szeptała, wlewając prosto do mózgu niezrozumiałe groźby. Tadhga przeszedł nagły dreszcz - ciemność właśnie wyszarzała w półrealnym świetle wychodzącego zza chmur księżyca, a niespokojna wyobraźnia nekromanty wzięła blade promienie za lodowate macki, drapieżnie wyciągające się w jego kierunku. Gdybym był bardziej przesądny, jak Siobhan, nasza stara gosposia, powiedziałbym, że ktoś przeszedł nad moim grobem. Bzdury... Niemniej nawet bzdury nabierały nowych znaczeń w tym dziwnym, nieprzyjemnym świecie.

No, nareszcie cmentarz.

******

"Czy to już wszyscy?" - rozglądała się po cmentarzu, z ręką wciąż podniesioną do zaklęcia odesłania nieumarłych... ogłuszenia tych nieumarłych, jak się okazało w czasie właśnie zakończonej walki. "Tak wygląda" - niepewnie stwierdził Nester, gramoląc się zza zrujnowanego nagrobka... kamiennego stołu ofiarnego... zrujnowanego nagrobka!

Opuściła rękę i powoli wciągnęła w płuca powietrze bez wagi i zapachu. Z niechęcią pomyślała o twórcy tych dziwacznych... tworów chorej wyobraźni, które, jak legendarna hydra, najwyraźniej rosły w moc z każdym odebranym im nie-życiem... to nie wróżyło dobrze ich misji. Jakże zabijać wroga wiedząc, że jego porażka jest jednocześnie jego sukcesem?

Jej niewesołe rozmyślania przerwał Nester, mrucząc za jej plecami "Dlaczego mam wrażenie, że wpadliśmy w przygotowaną zasadzkę?" Zasadzka?... ale... chociaż... Po raz kolejny tej zdającej się nie mieć początku ani końca nie-nocy, spróbowała odpędzić od siebie domysły i złe przeczucia, które jak naszyjnik z sopli lodu, minuta po minucie, sekunda po sekundzie, zaciskały się wokół jej szyi. "Jeśli obawiasz się Tamtej Strony Lustra - po prostu nie przeglądaj się w lustrze" - zwykł był mawiać Thyme; choć od wczesnego dzieciństwa czyniła to niechętnie, po raz kolejny Cinnamon zmuszona była przyznać mu rację. Podniosła głowę i zaczęła uważnie przyglądać się cmentarzowi, szukając punktów zaczepienia dla podrażnionych, zdezorientowanych zmysłów. Z trudem udało jej się na krajobraz jak z sennego koszmaru, utkany z ich obaw i światła księżyca, nałożyć siatkę tamtego cmentarza w Mithril. Mithril, które w tej chwili wydawało się równie nierzeczywiste jak Kościana Góra, o której wieczorami nianie opowiadały elfickim dzieciom. Wieża... była jakby... niższa i była... dzwonnicą? pomnikiem? Kaplicą! Szaro-czarne kostki mozaiki wskoczyły z impetem na swoje miejsca i czas znowu ruszył w tym miejscu poza czasem. Przez krótką chwilę zobaczyła skąpany w świetle księżyca cmentarz w tamtym Mithril i ruszyła ku wyrwie w solidnym, nienaruszonym murze.

 

'Czy to już wszyscy?' Tadhg skrzywieniem skwitował niezamierzony optymizm zawarty w pytaniu Cinnamon. To na pewno nie byli wszyscy. Nigdy nie są.

Nekropolia, będąca jeszcze przed chwilą sceną morderczej bitwy, powróciła do bardziej jej przystojącego bezruchu. Przytłumiony jak wszystkie dźwięki tutaj zgiełk potyczki ustąpił miejsca pełnej szelestów ciszy. Tadhg ze zdziwieniem odnotował, że zmiana ta była niemal niezauważalna. Brakuje tutaj wyraźnych granic, skonstatował, brak jest kontrastów, barw, głębi. Różnice są bezlitośnie homogenizowane przez ten świat, aż do całkowitego zlania się w podobieństwie.

To, co przed chwilą jeszcze było siejącym spustoszenie, na wpół nieumarłym, na wpół żywym ogrem, leżało teraz spokojnie na ziemi, nie odróżniając się praktycznie od kamieni nagrobnych i kawałków rozwalonego muru. Przed ostatecznym unicestwieniem, stworzenie stawało się coraz potężniejsze, rosnąc w oczach z każdą śmiercią zadaną pozostałym biorącym udział w zasadzce żołnierzom. Fascynujące dokonanie, z nekromantycznego punktu widzenia: wyprodukowanie armii będącej na swój sposób jednym, choć składających się z wielu istot, tworem, zbiorem naczyń połączonych, w którym unicestwienie części nie osłabia sił całości. Graniczące z geniuszem wykorzystanie mrocznej magii do związania energii napędzającej stworzone za jej pomocą pojedyncze istoty w większą całość, w nadnaturalny makroorganizm przypominający owadzie społeczeństwa, z tą jednak różnicą, że z każdym traconym elementem składowym pozostałe zyskują na sile. Było w tym akcie stworzenia jakieś odpychające piękno. Nienaturalne i urągające boskim prawom, ale jednak piękno.

Fascynacja Tadhga szybko jednak ustąpiła miejsca zmęczeniu. Musiałem bardzo źle spać tej nocy... ale aż takie osłabienie?... może początki jakiejś infekcji? Nie przypominał sobie, by tak zmęczony był nawet wtedy, gdy za pomocą bezpośrednio wydzierającej energię życiową inkantacji nekromantów z Hollowfaust anihilował wrogów, będąc zmuszonym sięgać po najgłębsze rezerwy swoich sił psychicznych i fizycznych. Winny obecnemu wyczerpaniu w dużej części musiał być sam Cień, w którym rzucanie zaklęć tworzących światło lub ogień taksowało siły próbującego tego dokonać czarodzieja. Nie trzeba było włączać się do walki tymi ognistymi pociskami... oprócz bólu głowy nic z tego i tak nie wynikło. Wrogowie wrogami, ale to ten bezbarwny, bezwonny, bezkształtny świat wiecznego zmierzchu jest tutaj moim prawdziwym nieprzyjacielem. Stawia opór, dezorientuje, płata złośliwe figle stale nadwerężanym zmysłom.

Tymczasem wokół niedawnego placu boju światło księżyca, silniejsze z minuty na minutę, wydobywało z ciemności coraz dalej położone kształty. Jaśniejsza czerń na tle ciemniejszej czerni. Kolejne mroczne nagrobki. Rozsiane tu i ówdzie, wyższe i jeszcze bardziej ponure mauzolea dawnych notabli i bogaczy. I cienie. Cienie w cieniach, ciągle cienie, z których lada chwila gotowi są wychynąć kolejni przeciwnicy. Gabriel znużonym gestem odgarnął z oczu kosmyk włosów. Dokąd teraz? - mruknął bez krzty zainteresowania. Wsparty na mieczu Guillermo pytająco spojrzał na Cinnamon. Krótka narada z Nesterem zaowocowała decyzją, by poruszać się wzdłuż muru cmentarza.

Róbcie jak chcecie, Tadhg wzruszył ramionami. Tylko wyjdźmy stąd jak najszybciej. Załatwmy, co mamy do załatwienia i opuśćmy nareszcie ten wymiar rzeczywistości, jeżeli mamy dalej żyć.

 ******

Ach, więc to tu produkowano te stwory!

Z chorobliwą fascynacją oglądała flaszki, menzurki i retorty, piętrzące się na każdym wolnym skrawku przestrzeni w wieży... kaplicy. A więc to tutaj produkowano nieumarłych... ciekawe... ciekawe? Skłonna była przyznać, że nawet fascynujące, przyglądając się pełnej skupionego nabożeństwa minie nekromanty. No cóż, mówią, że de gustibus... Rozejrzała się wokół. Stół, flaszeczki, zakurzone książki na jeszcze bardziej zakurzonych półkach, słoje, cień ruchu za oknem, połamane krzesła, świecz... ruch za oknem ruchzaoknem RUCH! ZA! OKNEM! Skoczyli we wszystkie strony... ktokolwiek ich obserwował, był szybszy i sprytniejszy.

Powoli, z ociąganiem, wychodzili w księżycowe światło, w świat bez dźwięków i kolorów. "Tam" - pokazał Gabriel. Już kiedy odwracała głowę we wskazanym kierunku wiedziała, że coś jest nie tak. Bardzo nie tak. Kształty... orków? klęczących na ziemi, stojących w karnych szeregach, uzbrojonych w broń i bezmyślną żądzę zabijania. Ich... dowódcy, pośpiesznie wykrzykujący komendy. Za nimi... czarodziejka? Mężczyzna? Snop księżycowego światła oświetlający jakieś miejsce poza linią ich wzroku, budujący solidny most między tu i tam, teraz i wtedy.... Most! Przejście zostało otwarte. A więc to wszystko nadaremno. Rytuał już się odbył, Armia Cieni przybywa upomnieć się o nienależne im miejsce w świecie słonecznego blasku... spóźnili się.

Szli ku armii, ku czarodziejce i mężczyźnie, ku snopowi księżycowego światła, coraz szybciej wyrównując szereg. Sześć maleńkich, rozpaczliwie samotnych figurek na szaro-czarnej szachownicy Planu Cienia. Każdy atom ciała i duszy Cinnamon wrzeszczał, nie dowierzając temu, co właśnie robili. W myślach powtarzała jak mantrę, wciąż i wciąż to samo pytanie: dlaczego? Dlaczego tam idziemy? Dlaczego? Dlaczego?... Chłód ogarniał ją całą, zabierał kawałek po kawałku na drugą stronę strachu i wsiąkał jak łzy w szarą trawę pod ich stopami. Cinnamon westchnęła. Czy to się musi dziać właśnie teraz, kiedy najchętniej położyłabym się i odpoczęła?

 

Ach, więc to tu produkowano te stwory!

Tadhg z zainteresowaniem studiował przybite do ściany stalowymi kołkami ciało orka oraz zawartość dwóch potężnych, dębowych stołów. Starał się odtworzyć przynajmniej w zarysach, z pozostawionych na nich narzędzi chirurgicznych, szkła laboratoryjnego i przymocowanych pinezkami pergaminów, zasady produkcji tych niezwykłych, jednocześnie martwych i żywych istot. Dla niedoświadczonych oczu jego towarzyszy stoły tonęły zapewne w chaosie kompletnie losowo porozrzucanych przedmiotów. Dla niego samego była to szarada pełna znaczeń –roiła się od cennych wskazówek, logicznych powiązań i oczywistych odpowiedzi.

...aha, wokół tego trójnogu są jeszcze resztki komponentów... fosfor?... niby nierzadkie w nekromancji... te opiłki to pewnie magnez... skrzydła jakichś owadów??... sprawdzi się później... o, zostawili całą listę, miło z ich strony... to w tej retorcie to chyba osocze... ale kamyczki wrzenne?... no tak, usunąć białko... ciekawe...

Rzut oka na twarz Cinnamon uzmysłowił Tadhgowi, że nie dla wszystkich ten warsztat pracy jest przyjemnym widokiem. Fakt, trochę tu brudno, Gilligan zmyłby mu głowę za tak zakurzony blat i to wypaprane szkło. W sumie aż dziw bierze, że cokolwiek udało się tutaj animować –praktyka nekromancji, wbrew popularnym opiniom, podobnie jak chirurgia wymaga zazwyczaj wręcz sterylnej czystości.

Nagłe poruszenie wśród towarzyszy oderwało uwagę Tadhga od studiowania pozostawionego przez nieznanych twórców wrogiej armii laboratorium. Guillermo z Oshirem rzucili się do okna, jednak ktokolwiek się im zza niego przyglądał, zdołał umknąć. Po pośpiesznym zebraniu pergaminów oraz próbek komponentów, w którym czarodziejowi pilnie sekundował niezmiennie żądny wiedzy Nester, wyszli wszyscy przed budynek. Do sprawdzenia pozostała już jedynie centralna część nekropolii.

Światło księżyca było już na tyle silne, że zaczynało z szaroczarnej nicości wydobywać sugestie barw. Spojrzawszy przed siebie, Tadhg zamarł. Platynowa, błyszcząca wstęga księżycowej ścieżki swoją podstawą sięgała samego centrum cmentarza. Rytuał został ukończony. Przecież nie mamy opóżnienia... Rytuał został ukończony. To miało się zdarzyć dopiero za godzinę... Rytuał został ukończony, nie oszukuj się, Tadhgu Mhic Draodoir, to, co miało się nie wydarzyć, właśnie się dokonało... i trzeba to natychmiast, za wszelką cenę przerwać! Nie ma chwili do stracenia, jeżeli nie chcemy utracić wszystkiego.

W poprzek alei kilkanaście mrocznych kształtów stało bez najmniejszego ruchu w karnym szeregu, swoimi ciałami zasłaniając miejsce, w którym snop księżycowej poświaty stykał się z ziemią. Tam powinni być przywódcy, czarodzieje przeprowadzający rytuał. Czwórka ogrów, takich jak ten pokonany przy wejściu na cmentarz, rozstawiona była wokół mieniącej się srebrzyście kolumny. Nieruchomy, złowrogi szereg mniejszych istot... orków?... stojących na drodze do magów i ich straży trzeba zatem albo unieruchomić boską mocą Madriel i Coreana, albo w najgorszym wypadku wybić do nogi. Znów nie ma czasu na strategię, będzie się liczyć siła ramion i moc zaklęć.

Tadhg westchnął. Czy to się musi dziać właśnie teraz, kiedy najchętniej położyłbym się i odpoczął?

 ******

Krok po kroku, zaklęcie po zaklęciu, Cinnamon i Tadhg, każde ze swojej strony koszmaru, zbliżali się ku kierującym rytuałem magom. Jeszcze tylko jeden magiczny piorun, jedno udane przywołanie... Krok –zaklęcie... krok - zaklęcie...

W poczuciu zupełnego oderwania od rzeczywistości, z oczami utkwionymi w srebrzącej się wstędze księżycowego blasku, siłą woli, gestami i głosem Tadhg zmuszał do posłuszeństwa skażoną Cieniem magię i kształtował ją w kolejne ogniste pociski... kolejne trzaskające sucho błyskawice...

Boli!!! Nagłe szarpnięcie mentalnej nici łączącej Cinnamon z Guillermo wybiło ją z rytmu, posyłając myśli na utarte ścieżki. Machinalnie, nieomalże bezmyślnie, zmieniła inkantację i zanim dobrze zastanowiła się nad tym, czy to zapewni im zwycięstwo, życiodajna moc Madriel popłynęła ku Guillermo.

Idziemy krok w krok za śmiercią, pomyślał Tadhg. Widział, jak Gabriel obezwładnia kolejnych orków, płazując ich skutecznie swoim świętym paladyńskim mieczem. Słyszał spokojny, pewny głos Cinnamon przyzywający imienia Madriel, której boska moc unieruchamiała po dwóch, trzech wrogów naraz. Pozostali, w tym on sam, zmuszeni byli jednak zabijać bezrozumnie walczące stworzenia, wzmacniając w ten sposób resztę przeciwników. Jakbyśmy bili młotkiem w rozlaną rtęć, zauważył Tadhg, u którego poczucie bezsensu rosło nieprzerwanie. Wiedział jednak dobrze, że nie ma już odwrotu. Kolejne zaklęcie. Tryskające z szarej ziemi fontanny żrącej cieczy zwanej krwią Vangala... Mało, ciągle mało.

Wszystko nagle wyostrzyło się, wypełniło barwą, zapachem i dźwiękiem. A Cinnamon zatraciła się wśród inkantacji i gestów. Leczyła i zadawała śmierć. I czuła jak i z niej uchodzi życie. Krok za krokiem. Cios za ciosem...

Niedobrze... rtęć zbiera się w coraz większe krople... z każdym zabitym orkiem atakujące Guillerma ogry zyskują nowe siły. Zanim mógł kolejnym zaklęciem przyjść z pomocą ciemnoskóremu wojownikowi, Tadhg poczuł całym sobą, jak wroga magia płynie nienawistnym strumieniem zza pleców nacierających olbrzymów. Proszę, nareszcie nasz główny cel... zatem z pozdrowieniami od ambasadora Hollowfaust... voilà! Gwałtowne wyładowanie, prześlizgnąwszy się po jednym z ogrów, sięgnęło bezbłędnie środka korpusu zakapturzonej postaci, swoim stroboskopowym światłem rozjaśniając na moment jej twarz. Kobieta! Całkiem młoda... Zapachniało ozonem. Osmalona błyskawicą czarodziejka schowała się za marmurową płytę nagrobną, ogr zaryczał dziko. Trzeba będzie poprawić, bo to mało, ciągle mało. Niech to się wreszcie skończy!

Jak te same dłonie mogą darowywać życie, a sekundy potem - śmierć? Tak płynnie, jakby mieszała wino i truciznę w jednym kielichu. Jakby...

Odwołuję, niech się nie kończy! Kolana Tadhga ugięły się na widok ruszających ku niemu dwu ogrów.  Dziki ryk... głuchy tupot szarży potworów... zamach i cios... Nie tak miało być!!! Krew... drugi cios... Nie tak... Ciemność.

Przez zapach krwi, rozgniecionej trawy i strachu poczuła nagle inny, delikatny, lecz wyraźny zapach - zapach jaśminu i siewnej kolendry. Nie musiała patrzeć w lewo, by wiedzieć, że Tadhg umierał... "Umarł" - poprawiła samą siebie rzeczowo i popatrzyła przed siebie.

Nicość. Niebyt. Wieczność odarta z czasu.

W samą porę, by ze zdumieniem przyglądać się jak ich wrogowie... albo może sojusznicy giną, rozszarpywani jeden po drugim przez dziwaczne, bardziej obce niż sama śmierć stwory. Czarodziejka... towarzyszący jej mężczyzna, którego profesji nie zdradzała ani jego broń, ani szaty... pojawiający się nie wiadomo skąd krasnolud... Wystarczał jeden cios. Czy wróg mojego wroga to mój przyjaciel? Czy my zginiemy tak samo? Powinni się cieszyć z nieoczekiwanej pomocy? Czy też raczej pomagać? Po której stronie mają się opowiedzieć? Zwycięzców? Pokonanych? Zanim zaczęła na dobre się bać, jedna z upiornych postaci podpłynęła do Guillerma. "Pakt został wypełniony" - ciche tchnienie popłynęło w ich oniemiałe milczenie.

Wszędzie i nigdzie. Nigdy i zawsze.

I nagle wszystko się skończyło. Nie było już czekających w milczeniu wrogów. Ani wrogów, walczących z ich wrogami. Promień księżyca tworzący most między dwoma światami jednak pozostał zamknięty. A Tadhg - martwy.

Cisza powstała ze wszystkich dźwięków tego i innych światów.

Nester i Oshir ostrożnie podnieśli ciało nekromanty. Co najmniej trzy złamane żebra... obojczyk... wzdrygnęła się na wspomnienie uczucia wywracania na drugą stronę, jakie towarzyszyło jej własnemu powrotowi ze świata martwych. Szczelniej otuliła się płaszczem.

Wrócić?

Czas wracać.

 

Tu kończy się szósta opowieść Cinnamon (z udziałem Tadhga).
 

Na początek?