Scarred Lands Campaign Site
Withered Flowers
by Patryk Adamski (Ruemere)

Kroniki...

Opowieść Cinnamon sesja trzydziesta druga

"Łaska Madriel czy nie, genialne pomysły na ten kwartał się skończyły!"- Cinnamon bez wdzięku opadła na kamienną podłogę w pobliżu marmurowego ogona nieruchomego Pegaza, wyjęła z plecaka drugie śniadanie i zaczęła je jeść w zniechęconym milczeniu.

Zniechęcenie podszyte irytacją nie opuszczało jej od mniej więcej trzech godzin, czyli od momentu, kiedy podjęli decyzję, że jednak wracają. Decyzję nieprzemyślaną. Decyzję, która, jak podszeptywała Cinnamon zaalarmowana intuicja, może kosztować ich życie.

Wyruszyli rano, pełni zapału i dobrych chęci. Yaeshla, uzupełniona o drugą z trzech części, mamrotała sama do siebie z fałd płaszcza Cinnamon. Plan był prosty: wchodzą, znajdują wejście do serca Banewarrens, odnajdują trzecią część Yaeshli, dowiadują się od Yaeshli kompletnej, jak dokładnie wygląda i gdzie się znajduje Sealing Rod, którym mógłby zamknąć całą piwnicę, ewentualnie ową wyżej wzmiankowaną różdżkę znajdują (dowiadując się przy okazji, że wygląda zupełnie jak... różdżka!) i wtedy martwią się, co dalej. Poranek zamienił się tymczasem w przedpołudnie, a ich zapał - w znużone zniechęcenie. Okazało się, że muszą zacząć martwić się o to, co dalej jakby wcześniej niż zamierzali. I z innych niż zamierzone powodów. Utknęli. Dosłownie i w przenośni. W żaden sposób nie byli w stanie dostać się do serca Banewarrens. Biegali w prawo, lewo, górę i dół. Opukiwali ściany i podłogi. Rzucali jedno zaklęcie wykrycia magii za drugim. I nic.

Wtedy byli jeszcze pełni wiary i nadziei, że jednak im się uda. I istotnie - od razu w pierwszym obszukiwanym pomieszczeniu znaleźli ukryte drzwi. Zamknięte na głucho i wyglądające na otwierające się z bardzo drugiej strony. Tyle że... nie mieli pojęcia, gdzie się może znajdować owa druga strona. Najprawdopodobniej tam, gdzie i oni chcieliby się znajdować. "Ano nic - wrócimy tu później, kiedy dowiemy się czegoś więcej"- zdecydowali dziarsko, z wiara i nadzieją w prawdę swoich słów i powodzenie misji. Z taką samą wiarą i nadzieją Oshir złapał za klamkę zamkniętych drzwi, do których w pewnym momencie dotarli. Nacisnął. Otworzył... Przeżył.

Oczom ich ukazał się pokoik. Albo raczej korytarzyk. Z częściowo metalową podłogą. Oraz schodami na drugim krańcu.

W Guillermo, najprawdopodobniej pod przemożnym wpływem Cinnamonowego Holy Channel, trzymającego zdrowie chłopaka na kapłańskiej smyczy, obudził się bohater. Ruszył tanecznym krokiem przez posadzkę. Piorun poraził go tylko dwa razy ("No tak, metalowa posadzka") pozbawiając go być może na chwilę tchu, ale nie naruszając w ogóle pasji eksploratorskiej, która popchnęła go w kierunku schodów. Jeszcze szybciej go z nich zepchnęła w momencie, w którym schody ujawniły ślisko-tłusto-lepką prawdę o naturze swej przyczepności do stóp, dłoni oraz siedzeń potencjalnych kandydatów na potencjalnych bohaterów. Parsknęli śmiechem, kiedy Guillermo stracił równowagę i majestatycznie zaczął koziołkować ku elektryzującemu chłodowi podłogi. Ułamki sekund później śmiech uwiązł im w gardłach. Mniej więcej w połowie wysokości schodów ze ścian wysunęły się dwa ostrza i cięły powietrze w miejscu, gdzie przed momentem znajdowały się stopy, lewa dłoń... i chyba także lewa strona głowy oraz co najmniej jeden pośladek Guillerma. Cinnamon stanęły przed oczami wspomnienia obowiązkowych zajęć w prosektorium. Madame Lancet, jak ją wszyscy nazywali, przechadzała się między stołami sekcyjnymi, a pozbawione emocji spojrzenie szarych oczu przesuwało się po dłoniach adeptów. "Oddzielże to więzadło!... Zdecydowanie tym skalpelem!- to prosektorium, a nie konkurs na eleganckie jedzenie wróbla!" - komentowała od czasu do czasu niskim, zimnym głosem, a adresat jej komentarza próbował bezskutecznie schować się za właśnie oprawianym ciałem. Cinnamon nie przepadała za tymi zajęciami; rozumiała jednakże ich celowość i z niewzruszonym spokojem cięła i patroszyła, w nagrodę otrzymując całkowity brak komentarzy ze strony nauczycielki. Czym innym było jednak rozważanie najszybszego i najczystszego sposobu przeprowadzenia amputacji stóp, a zupełnie czym innym - oglądanie tejże amputacji na wciąż jeszcze żywym, koziołkującym ciele niechętnego utracie jakiejkolwiek części ciała towarzysza. Kiedy Guillermo w końcu klapnął ciężko na podłogę, wciąż w jednym, poobijanym i przerażonym kawałku, jej własnemu westchnieniu ulgi towarzyszyło jeszcze jedno, współbrzmiące idealnie z jej własnym. Nie musiała się odwracać, żeby wiedzieć, że to Tadhg, dysponujący zapewne w tym akurat względzie znacznie bogatszym wachlarzem doświadczeń, skończył właśnie pośpiesznie kartkować w myślach podręcznik "Zombie - złóż to sam". Kompletnie oszołomiony, kompletny Guillermo zebrał się z podłogi i, nie przejmując się wyładowaniami nie-atmosferycznymi, przydreptał do nich. "No to jak się tam dostaniemy?"- zapytał ktoś i do Cinnamon dotarło, że pytanie wcale nie brzmi, CZY. Zmusiła myśli do porzucenia pachnących formaliną wspomnień i skoncentrowała je na odpowiedzi na pytanie JAK. Czynność owa zaowocowała kilka sekund później wyjęciem z przepastnych kieszeni płaszcza Cinnamon mikstury, pozwalającej nawet olbrzymom biegać po ścianach z chyżością i zwinnością pająka, z całkowitym brakiem poszanowania dla zasad grawitacji. Ona i Thyme na przykład... a, mniejsza o to! Kto by się tu nadał na tymczasowego tragarza?... Chwilę później jej wzrok zatrzymał się na niedużej, praktycznie kwadratowej postaci, która od pewnego czasu towarzyszyła im, poniekąd "na złe i na złe"... Cinnamon zmusiła się do tego, żeby o nowym towarzyszu nie pomyśleć "krasnoludek", ale "krasnolud". Krasnoludki występowały, owszem, w podaniach elfów z Vera Tree; jednakowoż Cinnamon jakoś nie wydawało się, żeby ktoś taki jak Amelanchier właśnie miał być owym milusim, malusim szczaczem do mleka. "A więc..." –chrząknęła, aby zagłuszyć usłużny podszept Guillerma "Melu..." "Amelanchierze, ta oto mikstura uczyni Cię zwinny... er... ejszym na jakiś czas. Czy mógłbyś zatem uczynić nam tę uprzejmość i przenieść nas na druga stronę tej pułapki poruszając się, zwyczajem pająków, po ścianie?".

Jakieś dziesięć minut sapania później, Amelanchier postawił ostatnią osobę na podłodze za schodami. Podłoga, jak to podłoga - była zimna, kamienna i urywała się znienacka. Guillermo dzielnie podreptał do owego miejsca początku i zajrzał w dół. "Przepaść" - zadudnił Guillermo wprost w rzeczoną przepaść. "No niemożliwe... w lochach przepaść!" - zdumiał się uprzejmie Tadhg. "A może tędy się schodzi do serca tych Banewarrens?" - wyraził nadzieję Amelanchier. "Jak to schodzi!? Mieliśmy raczej wchodzić!" - zdenerwował się Oshir. "Ciekawe, po co komu ten łańcuch, co tak w tę przepaść wisi z...ermm... Guillermo... może w górę popatrz?"- ton Cinnamon płynnie przeszedł z zadumy w zatroskanie. Popatrzyli wszyscy. Pięć par oczu powędrowało powolutku w górę łańcucha i zatrzymało się na dyndającej nad ich głowami zbroi. Takiej jakiejś magiczno-czarnej zbroi. Którą z wolna, acz konsekwentnie, zaczynał wypełniać sobą duch.

"Yyy" - pierwszy przerwał ciszę Guillermo. "Dzień dobry!" Chłopak zaczął się cofać ku towarzyszom, powstrzymując się zapewne od dygnięcia przed zjawą.

No i się zaczęło. Nadspodziewanie szybko i płynnie duch przeszedł od fazy zalotów ("A jak się nazywasz? A co tu robisz?") do fazy pokazywania, kto tu rządzi (wiadomo - on; w każdym razie w zakresie zasięgu emitowanych fal dźwiękowych). Duch mianowicie roześmiał się, jakby zobaczył coś bardzo śmiesznego (bo po prawdzie trochę tak było; zobaczył przed sobą bandę frajerów, którzy ujrzawszy go, doszli do bezrozumnego i całkowicie pozbawionego podstaw logicznych wniosku, że tak sobie miło z duchem pogwarzą chwil kilka i oddalą się, nie niepokojeni ani nie zatrzymywani przez nic i nikogo). No i Guillermo osiwiał. A także tak jakby skurczył się w sobie i pomarszczył. Inni też nie wyglądali najlepiej. Ale zanim Cinnamon zwerbalizowała przychodzącą jej do głowy myśl ("Uciekajmy!"), duch część z nich przestraszył. Tak bardzo, że rzucili się do panicznej ucieczki po śliskich schodach i metalowej podłodze, niepomni morderczych ostrzy ani też możliwości oberwania piorunem. Pozostali uśmiechnęli się cokolwiek głupio w stronę ducha i z pewną dozą ostrożności, przestraszeni bardziej z własnej inicjatywy niż wskutek sztuczek Nawiedzonej Zbroi, rozpoczęli odwrót.

Może zabrzmi to nieprawdopodobnie oraz mało wiarygodnie, ale przeżyli. Jakoś. Wszyscy. Siedząc na kawałku bezpiecznej, kamiennej podłogi, szacowali straty. Przyjrzawszy się wszystkim uważnie i oceniwszy potrzeby, Cinnamon jedyny nauczony dzisiaj czar Restoracji rzuciła na Guillermo. Zmarszczki wygładziły się natychmiast, włosy odzyskały kolor, a sam Guillermo jakoś tak się wyprostował i przestał ślinić. "No, to teraz leczymy!" -pomyślała. Nie zdążyła jednak rozpocząć inkantacji, kiedy Tadhg zerwał się na równe nogi z okrzykiem "Moja laga!". Chwilę zajęło zdezorientowanej kapłance zrozumienie, że brak rzeczonej lagi może i był zwerbalizowanym odkryciem poczynionych przez ducha spustoszeń, ale dotyczył wyłącznie pustych rąk nekromanty. "Muszę wrócić!" - gorączkował się Tadhg na ich niedowierzających oczach. Wątpliwości co do poczytalności czarodzieja zostały rozwiane chwilkę później. Przez Cinnamon. "To się da zrobić" - kapłanka wstała i wyjaśniła, że po rzuceniu przez nią następnego zaklęcia nie będzie miał dużo czasu. Więc niechaj się, na litość Madriel, pośpieszy. Tu Cinnamon przymknęła oczy i przywołała ten okruch mocy Bogini, który pozwalał jej zazwyczaj powstrzymywać marsz hord nieumarłych istot. Kiedy tylko poczuła mrowienie na karku i w czubkach palców, skanalizowała całą tę energię w wytworzenie specyficznej, magicznej tarczy ochronnej. Aż zakręciło jej się w głowie... otworzyła pociemniałe oczy i siłą woli pchnęła tę tarczę w stronę Tadhga, oblepiając nią szczelnie nekromantę.

"Idź! Pospiesz się!"

Pobiegł posłusznie, a ona niecierpliwie liczyła uderzenia serca, przez jakie zaklęcie uczyni go odpornym na wszystkie rodzaje magicznych ataków, którymi duch może prześladować. Kiedy po chwili usłyszała nekromantę klarującego duchowi, jak to "oni pójdą sobie stąd jak najszybciej, a on - wręcz przeciwnie, będzie dyndał na tym łańcuchu jak upiorna, eteryczna szynka przez wieczność i jeszcze dłużej. I zgadnij, kto tu z kim wygrywa! O!" - zrobiło jej się zimno ze strachu. Niemniej w sekundę później odgłosy szarpanego łańcucha oraz wrzasków i złorzeczeń ducha, których żaden normalny śmiertelnik raczej by nie przeżył sprawiły, że Cinnamon odetchnęła z ulgą. Istotnie, po krótkiej chwili zdyszany Tadhg, już nie nieustraszony pogromca duchów, ale zwyczajny czarodziej ze swoim Necromantic Staff w ręce, wyłonił się zza rogu. Ścigało go, stłumione na szczęście przez grube ściany Banewarrens, potępieńcze wycie.

"To co - wracamy i próbujemy jutro, co?" - taka propozycja wydała się Cinnamon jedyną w tej sytuacji rozsądną. I, ku jej zdumieniu, została poparta. Ruszyli raźno ku wyjściu.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ustawiona przy wejściu eskadra apteczek polowych. Oraz zadziorna dziewczyna o imieniu Matheney, która pozdrowiła ich imieniem Madriel, uśmiechnęła się promiennie do Oshira i powiedziała, że została do nich tak jakby przydzielona. Nieufność ich wszystkich wobec "nowej" została rozwiana w okamgnieniu, kiedy na wieść o ujemnych skutkach spotkania z duchem panna wyciągnęła z kieszeni różdżkę. I poczęła ową różdżką usuwać spustoszenia poczynione przez upiora. A odźwierni paladyni - leczyć (w przeciwieństwie do kapłanki używając do tego celu nie różdżek, a własnych dłoni). W tej sytuacji odnowiona i wyleczona drużyna postanowiła wrócić... Bez odpoczynku. Bez weryfikowania dostępnych czarów (a z miny Tadhga Cinnamon wnosiła, że nekromanta byłby sobie w stanie wyobrazić lepiej skomponowaną z ich obecnym położeniem listę zaklęć). Bez namysłu. I wbrew wcześniejszym ustaleniom.

No i wrócili. Z pomysłem może nawet i niezłym. Odszukać i wypytać konstrukta, którego Dannar pozostawił, aby konserwował i naprawiał mechanizmy tego podziemia. Odszukali, a jakże. Dokładnie tam, gdzie był ostatnim razem. Jednak ta część ich przedsięwzięcia, na którą składało się wypytywanie oraz nieco więcej wypytywania miała się nigdy nie odbyć. Ktoś ich ubiegł. Był tu przed nimi. I starannie, zadając sobie wiele trudu, rozłożył maszynę na części pierwsze. Oraz, jakby się tak dobrze przypatrzyć, części drugie i trzecie. Wszystkie części zostawił ów ktoś jak się wydaje na miejscu, jak puzzle rozmiarów jednego konstrukta, za których poprawne ułożenie czeka nagroda w postaci odkrycia, że brakuje tylko jednego elementu. Małego, maciupeńkiego elementu. Bez którego nie da się go uruchomić. Ani odzyskać ani grama jego wiedzy o tym miejscu.

No cóż, szukajcie a znajdziecie - jak powiada stare przysłowie krasnoludów (chociaż ono akurat odnosiło się zdaje się do ziemniaków). Posuwając się zgodnie z ową starożytną maksymą wzdłuż ścian, z nosem przy podłodze, z oczyma utkwionymi w suficie (chociaż nie wszystkie te czynności wykonywane były naraz), odkryli drzwi w ścianie. Niestety -pomysłowy konstruktor znowu nie przewidział udogodnień w postaci klamki, zamka, zawiasów czy jakiegokolwiek innego punktu zaczepienia. Przeklinając na czym świat stoi wykonawcę drzwi i tłumacząc w prostych, żołnierskich słowach co zrobiłby z autorem oraz wykonawcą kontraktu na prace budowlane w tym akurat kazamacie, gdyby ich tylko dostał w swoje ręce, Oshir zabrał się do wymyślania jakby tu owe drzwi otworzyć, nie tracąc palców, oczu i innych, zapewne potrzebnych części ciała. Reszta zaś z różnym skutkiem usiłowała Oshirowi w tych zmaganiach pomóc. Wreszcie ktoś spojrzał w górę. I zapytał nieśmiało "Słuchajcie... co ten sufit tutaj taki brudny jest?". Pięć par oczu, w tym dwie kapłańskie i jedna nekromantyczna, powędrowały w górę, ku sufitowi. Spojrzały. A spod sufitu spojrzała na nich ciemność. Z gatunku tych czarno-atramentowych, absolutnie ciemnych i absolutnie magicznych Ciemności.

Cinnamon nabrała powietrza. Przywołała moc Madriel. Bez wiary w sukces skreśliła w powietrzu skomplikowany wzór zaklęcia rozpraszającego magię, starannie wymawiając słowa inkantacji... udało się! Ciemność znikła, a ich oczom ukazał się prawdziwy sufit, kilka metrów nad tym, co za sufit dotychczas uważali. Oraz zwieszająca się z sufitu do wysokości połowy pomieszczenia drabina. Wszystko pięknie... tylko po co komu drabina od sufitu do nikąd?

Tadhg postanowił zbadać naturę zjawiska. Wymamrotał zaklęcie i wzniósł się w powietrze. Podleciał pod sam sufit. "Jest dźwignia!" - wrzasnął z góry. "To ją porusz!"- odwrzasnęli natychmiast, uciekając co prędzej z pomieszczenia. Nie, żeby nie lubili nekromanty, czy też życzyli mu rychłej śmierci; po prostu ich własne życia były im jakby bliższe i droższe. A Tadhg?

A Tadhg poruszył dźwignię. I wtedy jednocześnie stały się trzy rzeczy: sufit z potwornym łoskotem runął w dół, odmawiające dotychczas Oshirowi współpracy ukryte drzwi otwarły się z impetem, a nekromanta wywrzeszczał inkantację teleportacji i zniknął w rozbłysku światła. I to jeszcze zanim okazało się, że sufit zatrzymuje się bezpiecznie na poziomie normalnych sufitów. "No patrzcie państwo!" - z zainteresowaniem wymruczał tymczasem Oshir, majstrując przy jednej z cegieł w ścianie koło wejścia do komnaty. "To się TAK otwierało!".

Kiedy Tadhg, przydreptawszy pracowicie z okolic wejścia był znowu z nimi, ruszyli na rekonesans stojących teraz otworem dla ich pasji eksploratorskiej przestrzeni za drzwiami. Krótki, wyłożony kafelkami korytarzyk miał wilgoć na ścianach. Słoną wilgoć. "A więc wszystkie drogi prowadzą do akwarium" - pomyślała ze zgrozą Cinnamon, starając się nie poślizgnąć w kałużach wody na podłodze. Korytarz rozszerzał się w pustawą, pogrążoną w półmroku komnatę. Jedyne znajdujące się w niej drzwi prowadziły do śluzy, najprawdopodobniej przy akwarium. Cinnamon westchnęła, bezskutecznie starając się odepchnąć od siebie jedyną logiczną myśl, która sama się nasuwała: droga do serca Banewarrens jednak prawie na pewno musiała prowadzić przez akwarium. Tymczasem Tadhg najwyraźniej zainteresował się posągiem nimfy, ozdabiającym to pomieszczenie. Przez chwilę usiłował odczytać mała tabliczkę umieszczoną pod posągiem. Wreszcie, zniecierpliwiony, uderzył w nią zaklęciem czytania magii. I tabliczka natychmiast skwapliwie ujawniła czarodziejowi strzeżony dotychczas sekret. "Estalada" - powiedział nekromanta cicho. "Ciekawe - imię własne czy zaklęcie? A może tylko część zaklęcia?".

Wreszcie wyszli z tego pomieszczenia i skierowali się do jedynego w całym Banewarrens azylu... a przynajmniej za takie należałoby je uważać wobec uczucia spokoju i opieki, jakie spływało na Cinnamon ilekroć przestąpiła jego próg. Na miejscu nekromanta spróbował otworzyć magicznie zapieczętowane drzwi przy użyciu nowo pozyskanego hasła.

Kim nie byłaby Estalada, raczej nie zajmowała się otwieraniem ukrytych drzwi. Ponieważ te tutaj pozostały szczelnie zamknięte, pozostawało uznać, że Estalada nie jest ani kluczem, ani wytrychem.

I tak utknęli tutaj, między kamiennym Pegazem a równie kamiennym Dannarem, jedząc kanapki (jeśli ktoś je ze sobą wziął) i oddając się ponurym rozważaniom, co dalej (tych wszyscy mieli świeży zapas). Cinnamon, która od początku tej wycieczki bez mapy i przewodnika próbowała wykrzesać z Yaeshli jakieś strzępy informacji o tym miejscu, powoli zaczęła rozważać możliwość przerobienia byłego sztyletu, a obecnie rodzaju laski, na parasolkę. Taką damską, frymuśną parasolkę z falbankami i w ogóle. Świetnie pasowałaby do... A potem Tadhg oderwał wzrok od wciąż zamkniętych drzwi i, przerywając rozważania Cinnamon na temat kruchej acz fascynującej materii damskiej mody, zdecydował: "Chrzanić - idziemy po maga, który nam te drzwi otworzy prostym, pozbawionym finezji i elegancji zaklęciem otwierania drzwi." Chętnie porzucili swoje niewesołe rozmyślania i pobiegli za Tadhgiem do wyjścia, gdzie na sześć jednobrzmiących, acz hałaśliwych, głosów zażądali sprowadzenia maga, obeznanego w podstawach magicznej ślusarki.

Maga, a jakże, sprowadzono. Nie wyglądał co prawda na obeznanego w podstawach czegokolwiek, ale Cinnamon przyzwyczajała się z wolna do tego, że magowie nader często nie wyglądają. Poprowadzili pryszczatego, wymądrzającego się kandydata na maga ku drzwiom. Chłopię spojrzało, odęło się, poczerwieniało z wysiłku, zamachało rozpaczliwie rękoma i dokładnie w chwili, w której Cinnamon nastawiła się na oglądanie widowiska w postaci rozpękającego się niczym ropucha niedoszłego czarodzieja, drzwi z głuchym puknięciem ustąpiły pod naporem magii. Nieletni mag otworzył oczy i popatrzył na nich chełpliwie, a Cinnamon z trudem zapanowała nad chęcią powiedzenia mu, że gdyby ilość opanowanych zaklęć była wprost proporcjonalna do ilości posiadanych pryszczy, to ten tutaj przypadek miałby najprawdopodobniej w małym palcu całą zawartość Wielkiej Biblioteki w Da’arn. "Odprowadźcie go do wyjścia" - poprosiła zamiast tego, spoglądając w kierunku Amelanchiera i Oshira. A następnie zwróciła cała swoją uwagę ku obecnie otwartym drzwiom prowadzącym, jakże nietypowo dla tego miejsca, do małej komnatki, zajmowanej obecnie przez sapiącego i postękującego Guillerma oraz kamienną płytę w podłodze, będącą adresatem owych sapnięć i stęknięć.

Kiedy już unieśli płytę, stłoczyli się wszyscy w małej komnatce gapiąc się w dół, na wiodące gdzieś ku środkowi ziemi zejście, drabinkę oraz wodę na ścianach i podłodze. "Em... to ja może pójdę" - zadeklarował dzielnie Guillermo. "Oshir - ubezpieczaj mnie". Nie dając Oshirowi wielkich szans na odmowę, dziarsko ruszył w dół.

"W porządku - możecie schodzić" - kilka chwil później zadudniło ku nim spod ziemi Guillermowe zapewnienie. Więc zeszli, aby na własne oczy przekonać się, że owo "pod spodem" zawiera dwa elementy: dyndający z sufitu nadspodziewanie dobrze zakonserwowany, żelazny łańcuch z wyjątkowo jak na taki łańcuch eleganckim, srebrnym kółkiem na końcu oraz, kilka metrów przed nimi, wyjście. Dokąd owo wyjście prowadziło nie zdążyli się jednak przekonać. Całą ich uwagę zaprzątnęły, jak zwykle zresztą, możliwe zastosowania łańcucha. Po porzuceniu myśli, że może tam na górze dynda sobie wciąż przez Tadhga rozwścieczona Nawiedzona Zbroja postanowili sprawdzić w najprostszy sposób - pociągając. Jak postanowili, tak zrobili.

Z początku wydawało im się, że nic się nie dzieje. Potem wyszkolone ucho Oshira zaczęło wyłapywać odległy dźwięk. Klik..klak..klik..klak. "Słuchajcie, to trzeba sprawdzić" - mruknął. "Ty tu Guillermo stój i ciągnij, a my się dowiemy, do czego też to ciągnięcie prowadzi". Przez moment Cinnamon miała wrażenie, jakby Tadhg chciał wyjaśnić współtowarzyszom, do czego może prowadzić ciągnięcie w ogóle i w szczególe jednakże, przygryzłszy tylko wargi, pośpiesznie popędził z innymi na górę.

Podjęte przez nich w trybie natychmiastowym, zakrojone na skalę dwóch lub trzech pomieszczeń i jednego korytarza czynności sprawdzające ustawiły ich wreszcie podekscytowanym rządkiem przed otwierającymi się i zamykającymi w gładkiej jeszcze przed chwilą ścianie drzwiami. "Guillermo! Przestań ciągnąć i chodź tu zobacz, coś narobił!" - wrzasnął Oshir. Od strony nekromanty dobiegło kapłankę zduszone parsknięcie. Cinnamon podjęła jeszcze jedną, rozpaczliwą próbę wyduszenia czegokolwiek z Yaeshli. Niemniej jednak, zgodnie z jej rozczarowanymi oczekiwaniami, artefakt miał do zaprezentowania im oraz światu jedynie pogłębiającą się amnezję. Stłumiwszy odruch zablokowania Yaeshlą otwartych drzwi Cinnamon, niepomna na urażone protesty, upchnęła ją bezużyteczną głową w dół do kołczanu i wraz z innymi zajrzała do rozciągającego się przed nimi, krótkiego korytarzyka. Korytarzyka zupełnie, ale to zupełnie pustego, jeśli nie liczyć stojącego sobie niewinnie na jego końcu parawaniku. Któremu to parawanikowi Matheney postanowiła zaaplikować zaklęcie wykrycia magii. Przecież to nie może zaszkodzić!

Zaszkodziło. I to jak zaszkodziło. Matheney wymruczała inkantację i oślepła. Dosłownie. I Cinnamon, i Tadhg widywali już takie przypadki. Wyjątkowo potężne przedmioty magiczne i artefakty potrafią oślepić wykrywającego ich magię. Na szczęście stan ów był całkowicie przejściowy. Tymczasem Guillermo skradał się już ku parawanowi. A nuż coś czai się za nim, gotowe schwytać ich wszystkich w śmiertelną pułapkę jak tylko się zbliżą?

Pomylili się. Pomylili się wszyscy. Za parawanem nie czaiło się nic. To, co ich dosięgło, wyprysło z podłogi za Guillermem w chwili, gdy na wyścigi radzili mu nie wpatrywać się w cudny, kolorowy wzór.

Niewyobrażalna, obdarzona wolą i świadomością masa lodowatego powietrza zaatakowała Guillermo. Próbował się bronić... ale jak zranić mieczem powietrze? Oshir doskoczył z drugiej strony i zaatakował z mniej więcej tym samym rezultatem. Cinnamon przez ułamki sekund rozważała - atak czy leczenie towarzyszy. Działając w zgodzie ze swoim powołaniem, wybrała to drugie. Wyciągnęła dłoń... Wróg uderzył, kiedy była w połowie inkantacji, pozbawiając ją tchu, zdzierając skórę z palców. Jej niedokończone zaklęcie spłynęło ku ziemi i wsiąknęło w kamień posadzki, nigdy nie dosięgając Guillerma. Próbowała odskoczyć, licząc na to, że jeśli się odsunie na wystarczającą odległość, będzie w stanie leczyć towarzyszy... Kolejne uderzenie... Cinnamon zachwiała się, teraz już nie na żarty przerażona. Nie mieli szans. Po prostu nie mieli szans.

Skłębiona masa powietrza zawirowała z wściekłym, prawie ludzkim rykiem i, nabierając prędkości, ruszyła na nich. Oshir... Amelanchier... Matheney... kiedy Cinnamon poczuła, jak lodowate zimno zamyka się wokół niej, a wściekły wiatr szarpie jej suknię i włosy skoncentrowała się na rzuceniu czaru leczącego.

Nie udało jej się. Słowa inkantacji porwała szalejąca wichura, a Cinnamon boleśnie uderzyła w ścianę, kiedy tornado z zawrotną szybkością przesuwało się korytarzami Banewarrens, unosząc ich coraz dalej od Tadhga i Guillermo.

 

Tu kończy się dziewiąta opowieść Cinnamon.
 

Na początek?