Scarred Lands Campaign Site
Withered Flowers
by Patryk Adamski (Ruemere)

Kroniki...

Opowieść Tadhga sesja TRZYDZIESTA druga

Q'Inniú Qurtzon
Lower Court Park 22
Hollowfaust

W ciepłą, vangalotową noc, gdzieś w Mithril

Hej.

Niektórzy twierdzą, że życie jest snem. Inni, że niekończącą się opowieścią, ze stale zmieniającymi się dramatis personae. Ja sam mam poważne przesłanki by twierdzić, że obie strony mogą mieć rację, a granica między tymi poglądami jest zazwyczaj niełatwa do zdefiniowania...

***

Lśniąca magicznym blaskiem pochodnia z trudem rozświetla fragment korytarza. Cały świat mógłby równie dobrze składać się z tych kilku metrów kamiennych ścian, pojawiających się z nicości przed nami i odchodzących w niebyt za drepczącym mi niemal po piętach Oshirem. Leniwie zastanawiam się, czy to monotonia zyskuje nowy wymiar, czy może straciła wszystkie inne wymiary i od tej chwili pozostał jedynie przysłowiowy kamień na kamieniu. Czy naprawdę zwieńczeniem całości dzieła stworzenia jest łukowate sklepienie? Czy rzeczywiście poza tym kręgiem nieśmiało drżącego światła panuje jedynie ciemność? Czy nic jej już nigdy nie rozświetli?

Ni z tego, ni z owego, wbrew rozsądkowi nakazującemu zachowanie ciszy i tak, jakby potrafiła czytać moje ponure myśli, Cinnamon zaczyna nucić. Delikatnie i jakby od niechcenia szkicuje głosem linię melodyczną, najcichszym z szeptów zaznacza słowa. Rozumiem tylko piąte przez dziesiąte, przypuszczam, że nawet prababka jej prababki nie posługiwała się tak archaicznym dialektem. Szarość korytarza nabiera barw. Ciemności blakną. Słucham urzeczony, zatracając się w epifanii.

Nagle gdzieś przed nami, poza zasięgiem niesionej przez Oshira magicznej latarni słychać świst i nieprzyjemny dźwięk ostrego narzędzia wbijającego się w ciało. Cinnamon milknie i niemal traci równowagę, kiedy magiczna więź, zadzierzgnięta między nią a Guillermo, przekazuje empatyczną informację o ranach prowadzącego zwiad przyjaciela. Jeden rzut oka na jej pobladłą twarz wystarcza, żeby się zorientować, że nie jest dobrze.

Zanim jestem w stanie zareagować, Oshir potężnym wymachem ciska w kierunku Guillermo niesione przez siebie źródło światła i zaczyna biec, a Cinnamon rozpoczyna rzucanie czaru leczącego. Najsilniejszego z posiadanych. I, o ile potrafię ocenić, maksymalizuje go wydatkując pozytywną energię, której większość kleryków używa do przepędzania undeadów. Po raz pierwszy od dłuższego czasu widzę, jak dłonie kleryczki trzęsą się ze zdenerwowania. Co u diabła mogło jednym atakiem do tego stopnia nadwerężyć zdrowie zwiadowcy?!

Odpowiedź na to pytanie nadchodzi po czasie, jaki był potrzebny rzuconemu kamykowi z Continual Flame na przebycie w locie około 15 metrów –naszym oczom ukazuje się dwuipółmetrowy potwór, wyjęty żywcem z najgorszych koszmarów. Albo, jeżeli mamy szczęście, wyjęty z nich nie żywcem, ale raczej pośmiertnie, co dawałoby mi większe pole do manewru podczas używania magii. Stwór ma cztery potężne łapska, każde wyposażone w dziesięciocentymetrowe pazury, a jedno dodatkowo w wielki, dwuręczny miecz, nienaturalnie szeroko otwierającą się paszczę pełną paskudnie wyglądających zębów i ogromne, czarne jak serce Banewarrens oczy, wlepione w leżące u jego stóp, nieruchome ciało Guillermo.

Podbiegam i, nie marnując czasu na dokładniejsze celowanie, uwalniam jedyne zaklęcie, które nie wyrządzając krzywdy moim kompanom poważnie uszkodzi każdego nieumarłego, demona czy inną istotę pozbawioną duszy. Jeżeli to undead, to nieznanego mi typu; jeżeli demon, to nigdy nie natknąłem się nawet na wzmiankę o nim; jeżeli co innego –zobaczymy co się stanie. Oberwać powinno, bo jeżeli żyje w Banewarrens, nawet jeżeli kiedyś posiadało duszę, przez te wszystkie lata na pewno ją tutaj straciło.

Monstrum wydaje z siebie ocierający się o ultradźwięki wizg bólu i wściekłości, dźwięk mrożący krew w żyłach, paraliżujący wolę i sprawiający, że myśli rozpierzchają się jak stadko gołębi na widok atakującego jastrzębia. Zataczam się na ścianę, z trudem łapiąc równowagę. Widzę jak Oshir tężeje, ale wykorzystując impet wbija swój rapier w brzuch potwora. Przebiegająca obok mnie Cinnamon potyka się i upada, odruchowo sięgając dłonią do nosa, z którego sączy się krew.

Stworzenie, jakby niepomne na zadaną mu rapierem ranę, gwałtownym ruchem ponownie wbija miecz w pierś Guillermo, a drugim ramieniem bierze potężny zamach i niemal dekapituje Oshira. Wpadam w panikę i posyłam w jego kierunku magiczną błyskawicę, która jednak przelatuje przez niego w głąb korytarza, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy. Guillermo nadal się nie rusza, Oshir charkocze w kałuży własnej krwi, Cinnamon się nie podnosi. Dwoma skokami przeciwnik pokonuje dzielącą go ode mnie odległość i bierze kolejny zamach.

Świat staje w miejscu.

Skóra potwora spływa z niego na kamienną posadzkę.

Przede mną stoi Gabriel, z szaleństwem w oczach i okrutnym uśmiechem.

Metalicznym głosem wypowiada słowa zaklęcia, a ja bezradnie czekam na śmierć.

***

Budzę się z krzykiem.

—Zły sen? —pyta Cinnamon, przerywając na chwilę swoją elfią medytację. —Mierzi mnie już ciągłe powtarzanie, że odpoczywanie w podziemiach ma mniej więcej tyle sensu, co rzucanie czaru wskrzeszenia na entuzjazm. Trzeba było wracać do Miasta Świątynnego.

Ciągle zdezorientowany, rozglądam się po otoczeniu, szukając wzrokiem Gabriela, jednak po chwili dociera do mnie, że paladyna nie ma już między nami. Nietypowo dla siebie wykazał się wystarczającą ilością zdrowego rozsądku, by zaprzestać ciągłych wycieczek w to przygnębiające miejsce. Zapewne to ponura atmosfera Banewarrens jest odpowiedzialna za koszmar, z którego właśnie udało mi się wyrwać.

—Jeszcze tak ze dwie godzinki, inaczej niczego się nie nauczę —mruczę, przewracając się na drugi bok. —Jeżeli się będę bardzo rzucał przez sen, po prostu mnie obudźcie.

Nim jednak udaje mi się znaleźć w miarę wygodną pozycję na twardych płytach kamiennej posadzki, wartujący Guillermo klepie mnie delikatnie w ramię i wzrokiem pokazuje drzwi prowadzące w kierunku tej części podziemi Danara, których jeszcze nie odwiedziliśmy. Wspaniale, tego tylko brakowało! Kolejnej walki z nieznanym przeciwnikiem, mając do dyspozycji najwyżej połowę zaklęć bojowych i jedną czwartą leczących.

Potrząsam delikatnie ramieniem pochrapującego przez sen Nestera, Cinnamon trąca czubkiem buta siedzącego przy ścianie z zamkniętymi oczami Oshira. Z wprawą ludzi, którzy od dawna uskuteczniają nomadyczny tryb życia, w parę chwil jesteśmy gotowi do drogi, mimo że wszyscy wręcz ociekają zniechęceniem i zmęczeniem. Coś, co miało stanowić ambitne wyzwanie i niepowtarzalną przygodę zmieniło się już dawno temu w nużące dreptanie w kieracie bezcelowej niemożności. Jestem pewien, że dokładnie tak musi wyglądać któreś z piekieł. Całkiem prawdopodobne, że Banewarrens, ukryte w nieznanym miejscu gdzieś między wymiarami, sąsiaduje bezpośrednio z jednym z nich, przewyższając je kilkukrotnie ilością zgromadzonego zła.

—Kroki się oddalają —szepcze Guillermo. —Co robimy?

—Gabriel pewnie powiedziałby, że napieramy —zauważa z przekąsem madrielitka. —I to się wydaje, paradoksalnie, całkiem niezłym pomysłem. Z dziką radością zignorowałabym te odwiedziny, ale w jedenastu przypadkach na dziesięć jest to ktoś, kto nie ma względem nas szczególnie przyjacielskich zamiarów.

Skinięciem głowy przyznaję Cinnamon rację. Jeżeli my jesteśmy świadomi czyjejś obecności, jest duża szansa, że nasza tutaj obecność właśnie przestała być tajemnicą. A to może oznaczać tylko jedno: kłopoty. Duże kłopoty. Robię szybki inwentarz zapamiętanych zaklęć –została może połowa, z czego sporo czarów w bezpośrednim starciu raczej nieprzydatnych. Zawsze jeszcze pozostają magiczne przedmioty... Tak czy siak, trzeba będzie sobie jakoś poradzić. Cinnamon jest pewnie jeszcze bardziej wyczerpana, choć nawet bardzo wnikliwy i dobrze ją znający obserwator miałby problemy z zauważeniem oznak zmęczenia czy niepewności. Z czarami leczącymi czy nie, musimy zadziałać. No cóż, napierajmy zatem, w imię wszystkich tych bogów, którzy zdają się nam w naszej misji sprzyjać!

Guillermo idzie przodem, bezszelestny i umiejętnie wykorzystujący każdą okazję, by zniknąć z oczu ewentualnego obserwatora. Jego wysiłki, kto wie, może i przyniosłyby jakieś rezultaty, gdyby nie to, że jakieś dwa metry za nim Oshir niesioną przez siebie magiczną latarnią oznajmia wszem i wobec naszą obecność. Gdyby wróg miał okazać się ślepy (atrakcyjny z ewolucyjnego punktu widzenia pomysł, w tych ciemnościach), zwracamy na siebie uwagę raźnym tupotem naszych nóg. Rzeczywiście, trudno znaleźć trafniejszy termin niż "napieranie".

Korytarz przechodzi w komnatę, której ogrom można ocenić jedynie w przybliżeniu, wsłuchując się w zmienione echa naszych kroków. Zewsząd otacza nas ciemność, niesione przez Oshira źródło światła oświetla jedynie kawałek podłogi oraz portal, przez który właśnie weszliśmy. Jeżeli ktoś tu jest, nie widzimy go, on natomiast widzi nas na pewno.

Ledwie zdążyłem to pomyśleć, słyszę ciche słowa rzucanego zaklęcia. Słowa, które słyszałem do tej pory jedynie w swoim wykonaniu. Gdzieś z przedwiecznej ciemności wystrzeliwuje prosto we mnie promień mlecznobiałej energii, wdziera się brutalnie w centrum mojego jestestwa, targa na strzępy moją duszę i odsyła w niebyt moją energię życiową.

Nim jestem w stanie choćby krzyknąć, ciemność ogarnia mnie welwetowym całunem.

***

Powoli, okrutnie powoli, welwet pośmiertnej nicości przekształca się w jedwab mojej pościeli, a ciemność ustępuje miejsca światłu poranka, wpadającego wprost na moją twarz z niedomkniętej okiennicy.

Ach więc to tylko sen, a właściwie dwa kolejne koszmary, gdy tymczasem jestem całkiem bezpieczny, choć na pewno ciągle nie całkiem trzeźwy, w swoim łóżku w ambasadzie. Próbuję sobie przypomnieć co, i w jakich ilościach, wczoraj piłem, ale na etapie pięciu różnych trunków i około galona objętości poddaję się, z jękiem padając na poduszkę i zasłaniając oczy ramieniem przed kłującym mnie bezpośrednio w mózg okrutnym promieniem złośliwego słońca. Piękny początek oficjalnej służby dyplomatycznej, nie ma co!

Miałbym ochotę jeszcze pospać, ale w odróżnieniu od dawnych czasów, kiedy potrafiłem cały dzień na wpół przespać, na wpół przeleżeć bezczynnie w pościeli, nie jestem w stanie. Strach przed kolejnymi koszmarami oraz obawa, że na skutek któregoś z nich znowu mógłbym próbować sobie coś zrobić wyganiają mnie z łóżka. Sprzysięga się także przeciwko mnie fizjologia, domagająca się wycieczki w pewne miejsce, w które zresztą chwilę potem muszę wrócić. A potem jeszcze raz, i jeszcze, choć wydawałoby się, że już nic we mnie nie pozostało. Bogowie, za co?!

W kuchni, łapczywie pijącego wodę bezpośrednio z kilkulitrowego dzbana, zastaje mnie Gráinne. Uśmiecha się pod nosem kiedy pyta, jak się czuję i nie oczekując na odpowiedź rzuca Quick Sober. Choć wiem, jak to zabrzmi, chyba jeszcze nikt nie zrobił mi tak dobrze, jak moja własna siostra. A pomyśleć, że kiedy tu przyjechała i oznajmiła, że zostaje, moje uczucia na ten temat były w najlepszym wypadku ambiwalentne.

Gráinne jest w widoczny sposób zaaferowana —ucieszona i zdziwiona zarazem —kiedy mówi mi, że mamy specjalnego gościa. I że czeka na dole. I żebym się umył i ubrał jakoś ładnie, i generalnie wyglądał przyzwoicie. I żeby to nie trwało całą wieczność, bo będę żałował każdej minuty opóźnienia, kiedy już się dowiem kto zacz. To ostatnie zdanie najchętniej poddałbym w wątpliwość —dziś rano chciałbym przełożyć na później każde spotkanie, bez względu na tożsamość gościa.

Kiedy schodzę do najbardziej reprezentacyjnego z pokoi znajdujących się na parterze, zauważam odwróconą do mnie plecami postać, wsłuchaną w opowiadającą jakieś błahe historyjki Gráinne. Nie rozpoznaję szat, nie znam nikogo o takim kolorze włosów, a na dodatek nie wyobrażam sobie z kim moja siostra znałaby się w Mithril na tyle blisko, by pozwolić sobie na beztroskie plotkowanie. Moment olśnienia przychodzi, gdy kobieta lekko przechyliwszy głowę zaczyna nią z niedowierzaniem kręcić. O mamo...

Gościem jest nikt inny jak Aoife Uí Dhraodoir, nasza matka. A właściwie, żeby być dokładnym, matka Gráinne, a zarazem ktoś, kto za moją matkę przez długi czas uchodził. Widząc moje bezbrzeżne zdziwienie Gráinne milknie, a mama spogląda w kierunku drzwi i, ujrzawszy mnie, uśmiecha się. Ta radość w oczach, to spontaniczne rozszerzenie się źrenic nie może być przecież sfingowane! Ta czułość w uśmiechu musi być przecież prawdziwa. To wszystko, co pamiętam i to wszystko, co widzę nie może być przecież tylko snem?

Mama coś mówi, ale nie jestem w stanie się skupić. Mama oczekuje, że podejdę, ale ciało mam jak wykute z kamienia. Mama wpatruje się we mnie, wpatruje intensywnie. Zbyt intensywnie. Jej zielone oczy ciemnieją, zmieniają się w dwa bezdenne jeziora. Widziałem już kiedyś takie oczy... dawno i niedawno zarazem. Odbyłem już kiedyś nieskończenie daleką podróż, nie ruszając się z miejsca... kiedyś w Hollowfaust, ale także tutaj, w Mithril.

Mamo?...

Jeżeli nadal jest przy mnie, nie zauważam jej w miejscu, w które się nagle znalazłem. Otacza mnie krajobraz (jeżeli to rzeczywiście krajobraz) niezrozumiały, znajdujący się w ciągłym ruchu (jeżeli to naprawdę jest ruch) między pierwszym planem a horyzontem (jeżeli można mówić o jakiejkolwiek między nimi różnicy). Z trudem przychodzi mi z tego chaotycznego wszystkiego wyodrębnić jakieś zdefiniowane coś. Wiem jednak, że muszę próbować. Jestem głęboko przekonany, że od tej próby uzależnione jest wszystko, a może nawet jakieś kluczowe nic.

Mamo?

Z chaosu wyodrębniam ją, wyodrębniam taką, jaką chciałbym, żeby była. Potem ze zdziwieniem konstatuję, że sięgając głębiej w otaczające mnie zatrzęsienie form, kształtów, snów, domysłów, wspomnień, emocji, faktów i marzeń, jestem w stanie dodać do wcześniej wyodrębnionej całości kolejny wymiar: Aoife Uí Dhraodoir taką, jaką ją pamiętam. Szukam dalej, wiedząc, że to nie wszystko. Mama taka, o jakiej mówiła mi Gráinne. I jeszcze taka, jaką pamięta... moment, kto?!

Mamo!

Tych wspomnień nie mogę mieć, one nie mogą być moje, są czyjeś, są nieprawdziwe! W pierwszym odruchu próbuję je zignorować, ale jak ćma zmierzająca nieuchronnie ku zabójczemu płomieniowi świecy nie jestem w stanie zdusić w sobie fascynacji nowym odkryciem. Do kogo należą te wspomnienia? Co robią w mojej głowie? Jeżeli już tu są, może dałoby się dowiedzieć... może czas poznać prawdę, przecież mama przyjechała tutaj, by mi w tym pomóc. Gorączkowo wyławiam z chaosu strzępki obcych mi, a jednocześnie moich wspomnień. Są ruchliwe i sprytne, kryją się i wymykają, jednak nie ustępuję. Udaje mi się przydybać pamięć o przygotowaniach do jakiegoś eksperymentu... zapędzam w róg i chwytam wspomnienie rzucania czarów, których nie znam i jeszcze długo nie będę mógł poznać... powalam na łopatki echo rozmowy o jakimś pakcie... podpatruję z ukrycia obraz nocy z...

Mamo!!!

***

Budzę się. Dotykam świata jak ramy obrazu. Cinnamon wpatruje się we mnie z troską z fotela, w którym przez ostatnie tygodnie medytuje, kiedy ja śpię.

Zanim damy się unieść rwącemu potokowi wypadków, milczymy wspólnie przez jakiś czas.

Na ten sam temat.

***

 

Tu kończy się siedemnasta seria listów Tadhga.

Na początek?