Scarred Lands Campaign Site
Withered Flowers
by Patryk Adamski (Ruemere)

Kroniki...

Psalmy Cinnamon XIV - XXI
sesje 35-44

Psalm XXI. Zdychaj, plago!

"LIZEEETAAA!" – Guillermo nigdy nie lubił tracić czasu. Kiedy tylko dowlekli się do kolejnej orczej wioski, postanowił zastosować prostą echolokację w celu ustalenia miejsca pobytu tej, dla której dotarli aż tutaj. "LIZEEE..."

"W szpitaliku - ja chętnie poprowadzę" – szybciutko wtrącił się we wspólnym ich orczy przewodnik oraz syn miejscowego sołtysa w jednej osobie i chyżo pomknął rampą w dół, w głąb wioski, która najwyraźniej zlokalizowana była pod powierzchnią. Chcąc nie chcąc ruszyli za nim, w nastrojach zważonych jeszcze bardziej, niż poprzedniego wieczora; Tadhg ponury jak chmura gradowa nad Hollowfaust, Guillermo mamroczący coś gniewnie pod nosem, Cinnamon milcząca i zamyślona. Tylko Rajmund, którego paladyńskie śluby obejmowały najwyraźniej solenną obietnicę nie używania empatii, trajkotał bez ustanku na temat cudów i dziwów orczej sztuki architektonicznej. Przy akompaniamencie tego trajkotania dotarli do miejsca, w którym Lizetta oraz nieznana im kapłanka ochoczo opukiwały kolejnych orków. "Ano tak – Alik mówił, że jednym z objawów jest kaszel" – domyśliła się po chwili Cinnamon podczas, kiedy Lizetta rozpromieniła się na ich widok.

"No - nareszcie! Wiadomość o tym, że tutaj zmierzacie, dotarła do nas już jakiś czas temu. Wyglądam Was, jak milvus dżdżu – bardzo potrzebujemy pomocy!"

"To co mielibyśmy robić?" – zatarł ręce paladyn.

"Jak to - co? Opukiwać! Chorzy tam..." – Lizetta machnęła w kierunku sąsiedniego pomieszczenia, którego ściany drgały leciutko; jak wszędzie, gdzie ziemia została Poświęcona. "...a zdrowi do domu. I jutro od nowa. I tak w kółko, aż się nie skończy zaraza. Albo nasze siły."

"No dobra" – zakasawszy rękawy, Rajmund i Cinnamon przystąpili do opukiwania. Pierwszą chorą znaleźli po mniej więcej pół godzinie, kiedy dłonie kapłanki zaczynały lekko mrowić. Młoda (jak utrzymywała Lizetta), całkiem przystojna (jak utrzymywał Guillermo) Orczyca rozkaszlała się pod serdecznym klepnięciem Rajmunda ocierając rękawem załzawione, błyszczące gorączką oczy. Tadhg natychmiast przyskoczył do niej jak ghoul do świeżego trupa i zaczął wyrzucać z siebie z szybkością samopowtarzalnej kuszy brzmiące krótko i rzeczowo pytania ( o ile zadawane w orczym pytania mogą być krótkie i rzeczowe). "No" – odwrócił się do nich po chwili "wieczorami bywała z koleżanką na posterunku na północnym krańcu wioski. I widywała tam strażników. Oraz dziwną mgłę."

"Strażnicy się pochorowali jakieś dwa dni temu - już ich izolowałyśmy" – Lizetta kiwnęła głową w kierunku sąsiedniego pomieszczenia.

"Wygląda na to, że Twoja wybranka na dzisiejszą randkę spędzi romantyczny wieczór z nimi, a nie z Tobą, Guil" – dodał słodziutko nekromanta, rzucając chłopakowi pełne mściwej satysfakcji spojrzenie.

"No dobra – a ta koleżanka?" – wtrącił przytomnie Rajmund.

"Jaka koleżanka? To, o ile widziałem, miało być upojne tete a tete." – głos Tadhga nadal ociekał słodyczą.

"Koleżanka, z którą były na posterunku północnym – zapytaj pani, czy jest tu gdzieś." – doprecyzowała Cinnamon.

"To może ja" – zaofiarował się widocznie zaalarmowany syn wodza. "No więc nie ma jej tu." – wyjaśnił po chwili, coraz bardziej zaalarmowanym tonem. "Dzisiaj źle się poczuła i... została w domu."

"A żeby to szlag! Co ja mówiłam? Żeby chorzy przychodzili tutaj, a nie chowali się po komórkach na węgiel, tak?!" – zagrzmiała Lizetta. "Trzeba tam iść!"

"Ano trzeba - zaprowadzę Was." – młody Ork już był w drzwiach.

"Lizetta, Rajmund-zostańcie. Ja pójdę - i tak mnie już ręce bolą od tego klepania." - Cinnamon ruszyła ku wodzowi - juniorowi.

"Sama nigdzie nie pójdziesz." – pierwszy raz od kilku dni Tadhg i Guillermo zabrzmieli w absolutnie harmonijnym unisonie i pobiegli za kapłanką.

Dotarli we właściwe miejsce tuz przed zachodem słońca. Ogromny Ork, najprawdopodobniej głowa rodziny, aż syknął na widok dwóch ludzi i elfki. Cinnamon miała przemożne wrażenie że zostali wpuszczeni do środka wyłącznie dlatego, że był z nimi syn wodza i, sądząc po tonie, jakim zwracał się do pana domu, zwyczajnie zażądał prawa wejścia dla siebie oraz towarzyszących mu obcych, powołując się przy tym na swoją pozycję, prawo, obyczaj, koneksje rodzinno - towarzyskie oraz krwawą i niechybną zemstę Madriel (znanej w pewnych kręgach jako Bogini mordu i krwawej zemsty), jeśli zatrzaśnie im drzwi przed nosem. Cały czas mamrocząc gniewnie (jedna z tych rzadkich chwil kiedy Cinnamon bywała zadowolona ze swojej skromnej znajomości języków obcych) gospodarz poprowadził ich w głąb domu, ku niewielkiej izdebce, oświetlonej w tej chwili promieniami zachodzącego słońca. Młoda Orczyca leżała na posłaniu, oddychając ciężko. Kapłanka od progu czuła bijącą od niej gorączkę. Nie zważając na protesty krewniaka chorej weszła do izby i pochyliła się nad Orczycą, starannie się jej przyglądając, dotykając rozpalonej, wilgotnej od potu skóry, wciągając w płuca woń choroby. Obok niej przyklęknął nekromanta, wpatrując się uważnie w pacjentkę. Guillermo nie dołączył do nich; pozostał wraz z sołtysowym synem w progu izby i skoncentrował się na strojeniu groźnych min pod adresem licznych członków rodziny Orczycy, która to rodzina nadciągnęła tymczasem tłumnie z głębi tego oraz najprawdopodobniej sąsiednich domów, zaniepokojona wizytą aż trójki obcych pod rodzinnym dachem i pomrukując gniewnie, śledziła z nieufną podejrzliwością poczynania dwojga przybyszów. Tymczasem Cinnamon zastygła z palcami na coraz szybszym tętnie chorej i spojrzała na Tadhga tylko po to, żeby napotkać jego uważne spojrzenie.

"Coś tu jest.."

"Tak, mniej choroba, bardziej..."

"Zaklęcie?"

"Raczej… klątwa?..." " - porozumiewali się szybko, półsłówkami.

"To może spróbuj?..."

"Tak myślę." – kiwnęła głową Cinnamon i położywszy obie dłonie na rozpalonym czole chorej, wymruczała inkantację Usuwania Klątwy. Przybierające na sile oraz decybelach groźne pomruki od drzwi na moment przycichły po czym wybuchły ponownie, ale tym razem były to okrzyki ulgi i z minuty na minutę bardziej wylewne podziękowania. Każdy kapłan Madriel wiele razy spotykał się z taką właśnie reakcją - strach i nieufność zamieniały się w radość i nieomal uwielbienie, kiedy na oczach przestraszonych krewnych i przyjaciół chorego manifestowała się moc Bogini. "Błogosławieni którzy nie widzieli, a uwierzyli." – wymamrotała kwaśno elfka. Tymczasem ich pacjentka poczuła się wyraźnie, zauważalnie lepiej. Usiadła na posłaniu i spojrzała przytomnie wokół, a jej oddech wyrównał się i uspokoił.

"No i widzicie ludzie? I po strachu jest! Tak jest łaska Madriel, a nasza kapłanka taka miłosierna, że tu przyszła i chociażeście nie chcieli, uleczyła..." – Guillermo urwał, kiedy Cinnamon podniosła ostrzegawczo dłoń. Bo coś jeszcze było nie tak. Coś przeoczyli. O czymś zapomnieli. Coś się nie zgadzało. Czuła to i ona i nekromanta, który ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w uśmiechniętą od ucha do ucha Orczycę w szybko zapadającym zmroku. Zmroku... a jeżeli zdjęło tylko część klątwy? Jeżeli jeszcze coś tu jest, tutaj wokół, co chowa się starannie przed światłem dnia? Coś złego... Niewiele myśląc kapłanka podniosła ręce nad podłogą, dłońmi w dół i przyzwała mocy Bogini, Poświęcając ziemię, na której stała. Powietrze wokół niej zadrgało leciutko. A nadal stojący w progu Guillermo sapnął z niedowierzaniem.

"Co jest?" –czarodziej stał już w progu, koło wojownika.

"Słuchajcie... wokół niej.. coś... gęstnieje."

"Skąd TY wiesz - ja tam nic nie widzę, więc jak..." – nekromanta urwał raptownie na widok artefaktycznego miecza, który dawał Guillermo moc Prawdziwego Widzenia, a którym ów właśnie wymownie potrząsał przed nosem czarodzieja.

"Ani mi się waż dotykać tego miecza!" – uprzedziła kapłanka ewentualność jednego z najgłupszych, a zarazem - ostatnich pomysłów, jakie potencjalnie mogłyby przyjść Tadhgowi do głowy.

"Ale JA nic nie widzę!!" – w skardze Ambasadora Holloufaust pobrzmiewały furia i frustracja.

Cinnamon z westchnieniem cofnęła się do drzwi, nie spuszczając oczu ze zdezorientowanej chorej sięgnęła za siebie, po dłoń nekromanty i wyszeptała zaklęcie.

"Dzięki, Cinn... Oż kurwa!!" elfka zmarszczyła nos na tak oryginalne sąsiedztwo własnego imienia.

"No właśnie - kurwa. A jak toto wylezie z chałupy?" – zaniepokoił się Guillermo.

"Nie wylezie – Cinnamon to tak pięknie załatwiła, że nie wylezie. Zapuszkowała to na poświęconej ziemi." – czarodziej uśmiechał się coraz promienniej – "I zrobiła z tego piękną tarczę strzelniczą. Zdychaj, plago!" Potężny strumień energii magicznej wraz z inkantacją Seek the Soulless uderzył w Orczycę, nie czyniąc jej najmniejszej krzywdy i eksplodował w potężnym rozbłysku nad jej oniemiałą głową.

"No no - patrzcie Państwo, Spirit od the Plague TUTAJ." – pokręcił głową Tadhg.

"Tutaj jak tutaj - ale pomyśl o tym lizettowym szpitaliku. Jak tam tych chorych więcej siedzi...po ciemku…."

"No to biegiem!" – zadyrygował Guillermo i wypadli wszyscy troje w gęstniejącą noc.

Psalm XX. Deja vu.

I tak wyruszyli na północ. Bez przeszkód dotarli do punktu przesiadkowego, gdzie zaczerpnęli języka. Dowiedzieli się, że owszem, Lizetta tu była. Z ludźmi, noszącymi barwy palatynatu w Mithrtil. Jak to w punkcie przesiadkowym - przesiedli się i popłynęli dalej na północ. A niedługo po Lizetcie dotarł tu opisywany przez Szprotę mężczyzna i współpracownik Szproty. Mężczyzna podążył dalej na północ, zaś współpracownik Szproty - wręcz przeciwnie. Podążył do domu. Na piechotę. Która to wiadomość bardzo Szprotę zadziwiła, ponieważ nikt nigdy nie wybiera się w taką drogę piechotą.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

"Tutaj wysiadacie." – zakomunikował kapitan, przybijając do brzegu. – "Dalej się nie płynie. Dalej się handluje z Orkami. Będę tu cumował za dziesięć dni. Będziecie w okolicy - możemy znowu ubić interes, jakbyście wracali. No - to bywaj Szprota!" – łódź odbiła od brzegu, na który tymczasem się wypakowali i po chwili rozpłynęła się w gęstej mgle.

"No - to co teraz?"

"Teraz siadamy pod Kamieniami Wymiany i czekamy." – Szprota machnął w kierunku kilku porośniętych mchem sporych rozmiarów kamyrdolców, sterczących z ziemi na środku niewielkiej łączki przed nimi.

"Na coś konkretnego czekamy?"

"Aż przyjdą Orki i będą chcieli handlować."

Nie czekali długo. Od strony lasu nadbiegła zwarta grupa i zatrzymała się w pewnej odległości od Kamieni.

"Wat heb je te ruilen? Huiden? Armen? Tobakk?"

"Chcą wiedzieć, czym handlujecie." – zakomunikował Szprota.

"Ty idź." – Cinnamon trąciła Tadhga czubkiem buta po raz kolejny przeklinając w duchu elfy z Vera Tre, które w swojej arogancji nie uznawały za stosowne nauczać siebie lub swoje potomstwo języków innych niż elficki oraz, z absolutnej konieczności komunikowania się czasami ze światem zewnętrznym, wspólny.

“Vi inte har någonting te ruilen. Vi ser etter informasjon." – czarodziej wstał powoli i ruszył w stronę grupy Orków z rękoma wyciągniętymi wnętrzem dłoni ku nim. Naradzali się przez chwilę po czym rozstąpili się i w stronę Tadhga wyszedł Ork noszący nie zbroję, a szaty. Rozmawiali przez chwilę, po czym rozmówca czarodzieja odwrócił się do swoich i zaczął z nimi pośpieszną naradę szeptem, a nekromanta wrócił do Kamieni. "Powiedziałem im, że szukamy Lizetty. Kazał mi poczekać z wami, aż się naradzą."

Cinnamon zmrużonymi oczyma przyglądała się grupce Orków którzy, poszeptawszy przez chwilę, usiedli, po czym ten w szatach odczepił od pasa woreczek i wysypał coś z niego na omieciony dłonią kawałek ziemi przed sobą. "Kości! Znaczy, mają szamana. No to zobaczymy, co im na nasz temat naopowiada ich bóg." Najprawdopodobniej dostali dobre referencje, bo po chwili ten w szatach zgarnął kości z powrotem do woreczka, wstał i krzyknął w ich stronę "U hebt dit al verwacht. U komt bij ons." "Twierdzi, że oczekiwali naszego przybycia i chce, żebyśmy z nimi poszli." – przetłumaczył nekromanta. Nie musiał pytać, co w takim razie, bo reszta już podnosiła się z miejsc.

Po mniej więcej trzech godzinach marszu zobaczyli majaczącą na horyzoncie palisadę orczej osady. Idący na przedzie Ork powiedział coś w twardym, gardłowym języku, którym się posługiwali. "Tam idziemy. Nie ma tam tej, z którą przyjechaliście się spotkać ale dowiedziecie się tam, gdzie i dlaczego jest i jak się do niej dostać" – przetłumaczyła tym razem Anabeth a Cinnamon przyłapała się na typowo elfiej myśli, że nie zabiłoby przynajmniej jednego z grupy towarzyszących im Orków nauczenie się chociażby podstaw wspólnego. No oczywiście chyba, że założyłoby się powszechniejsze niż obecnie występowanie i stosowanie jakże użytecznego zaklęcia Rozumienia Języków… Zastanawiając się nad temu podobnymi, jakże ważkimi problemami wszechświata, Cinnamon wraz z innymi weszła do osady i ruszyła czymś w rodzaju zdaje się głównej ulicy ku jej centrum. Nieliczni widoczni na zewnątrz domów Orkowie przyglądali im się z mieszanką, o ile poprawnie mogła ocenić, ciekawości i niechęci, ale bez widocznej wrogości czy obawy. Tymczasem Tadhg zwolnił kroku i po chwili zrównał się z rozglądającą się swobodnie wokół kapłanką "Dwie rzeczy" – zamruczał jej do ucha. – "Po pierwsze nasz przewodnik pytał mnie, kto wśród nas jest kapłanem. Powiedziałem, że Ty na co odparł, że jeden kapłan to za mało. A po drugie - zauważyłaś, że tutaj nie ma w ogóle dzieci? Ani starców? Tylko młode, zdrowe osobniki płci obojga - widzisz?"

Dotarli do chaty. Ich przewodnik zrozumiałym w każdym języku gestem zaprosił ich do środka. Weszli , porzucając swoje rzeczy pod ścianą, siadając gdzie popadnie. Po chwili zasłaniająca wejście skóra poruszyła się i do środka weszły dwie osoby - człowiek i Ork. "Witajcie" – przemówił mężczyzna w stroju kapłana; ku uldze Cinnamon, biegle posługiwał się wspólnym. "Mam na imię Alik. Oczekiwaliśmy Was. Kilka nocy temu otrzymaliśmy we śnie wiadomość, że podążacie w tym kierunku i od tej pory wyglądamy was z niecierpliwością. Mamy nadzieję, że możecie nam pomóc. Jeśli nie Wy i Lizetta… nie wiemy, co lub kto mogłoby ocalić tych Orków przed zagładą.

"No właśnie - a gdzie jest Lizetta?"

Młody kapłan podszedł do jedynego stołu i rozwinął na nim prowizoryczną mapę. "Tutaj" – wskazał – "inna wioska Orków dzień drogi stąd. Udała się tam dwa dni temu; teraz tam wybuchła zaraza." Ostatnim słowem Alik skupił na sobie niepodzielną uwagę Cinnamon. Natychmiast podeszła bliżej i, stając twarzą w twarz z mężczyzną, spojrzała mu prosto w oczy. " O jakiej konkretnie zarazie mówimy?" – zapytała ostro. Kapłan westchnął. "Zanim powiem wam więcej musicie przysiąc że wszystko, czego się dowiecie i co tu zobaczycie, zachowacie wyłącznie dla siebie. To…" "…tajemnica wojskowa." – dokończył Rajmund. "Nie pierwsza i nie ostatnia nam powierzona." – podsumował krótko Guillermo. "Przysięgamy i obiecujemy, jak zwykle - a teraz bądź użyteczny i odpowiedz naszej kapłance na pytanie." Alik omiótł spojrzeniem ich twarze i westchnął, zrezygnowany. "Nie wiemy, co to za zaraza. Pojawiła się jakiś czas temu… kilka miesięcy. W jednej z osad. Gorączka, potem kaszel. Młodzi i silni przeżyli - ale starcy i dzieci nie mieli tyle szczęścia. Dzieci umierały cicho, we śnie. Starcy… cóż. Zanim odeszli, krzyczeli. O tym, że zabija ich odejście od starej wiary. Że to zemsta opuszczonych, zapomnianych Tytanów. Że nowi bogowie, którym Orkowie wznoszą od jakiegoś czasu ołtarze są nie dość silni, aby ich przed tą zemstą uchronić. Że to ludzcy bogowie, których obchodzą tylko ludzkie problemy - o ile w ogóle obchodzą ich jakieś inne problemy poza własnymi. I że ratunek tkwi tylko w starej wierze. Zaraza zebrała swoje żniwo, minęło kilka tygodni i w innej wiosce zaczęło dziać się dokładnie to samo. Potem w następnej. I następnej. Orkowie boją się. Trwa ich masowa ucieczka do tych wiosek, do których zaraza jeszcze nie dotarła. Część na pewno skrycie zaczyna, obok domowych ołtarzyków dla Prawdziwych Bogów ustawiać mniejsze. Ale wcale nie mniej przez to prawdziwe. Zobaczycie wkrótce, że popularne stało się malowanie sobie na skórze symboli Tytanów. Wierzą, że to…"

"Talizman. Który uchroni ich przed zarazą tam, dokąd dotrą w swojej przed nią ucieczce." – szepnęła Cinnamon.

"Zaiste, Pani. Lizetta, kiedy tu dotarła, próbowała znaleźć jakąś prawidłowość w częstotliwości pojawiania się nowych ognisk zarazy, albo schemat w rozkładzie miejsc, w których zaraza wybucha. Jedyną zaobserwowaną regułą był absolutny brak reguł zarówno co do miejsca, jak i czasu. Orkowie są bezradni. Na zarazę nie ma, póki co, lekarstwa. Dwa dni temu pojawiło się nowe źródło i tam właśnie udała się Lizetta."

Cinnamon słuchała tego wszystkiego ze zmarszczonymi brwiami, a gdzieś w okolicy splotu słonecznego zaczęło w niej kiełkować okropne przeczucie. Że oto powtarza się stara, na wpół zapomniana historia. Z obecnych tutaj, wraz z nią byli jej uczestnikami jedynie Guillermo i Tadhg. Z mroków błogosławionej niepamięci zwolna zaczęło powracać do niej wspomnienie pełnej rozpalonych gorączką wioski. Zwłok, palonych na stosach. Niepokojącej wyliczanki, którą wyrecytowały im dzieci. Opowieści o wędrownym kuglarzu, który przejeżdżał przez wioskę zaledwie kilkanaście dni przed pierwszym zachorowaniem. I małego ołtarzyka za wioską, do którego zaprowadził ich Nester. Na którym, wśród dziwacznych, kościanych figurek znaleźli swoje własne wyobrażenia. Co też z nimi wówczas zrobili? Zniszczyli? A może… " A co oni robią ze zwłokami?" – oderwał ją od wspomnień głos nekromanty. Brzmiały w nim nuty tak niezdrowej fascynacji, że wszyscy bez wyjątku zwrócili się teraz ku niemu. "No… zostawiają za sobą." – zaczął powoli Alik, przyglądając mu się dziwnie. "W zwyczajowych miejscach pochówku. Powieszone. Na drzewach. Też zwyczajowo." – dodał szybko tę ostatnią uwagę, jakby chcąc powstrzymać czarodzieja przed zadawaniem dalszych pytań. Co jednak niezupełnie się udało bo, kiwnąwszy głową, Tadhg zagadnął kapłana: " A moglibyśmy je zobaczyć?"

"Co zobaczyć?"

"Zwłoki. Dobrze zachowane. Lepiej starych, niż dzieci. Najchętniej zmarłych na zarazę. Najlepiej w miarę świeże - tak góra tygodniowe, jakby się dało."

"Ale to by oznaczało wejście na miejsce kultu…" – kapłan wyglądał, jakby miał się zaraz pochorować. – "Na to musi wyrazić zgodę starszyzna…"

"No to idźcie i zapytajcie o zgodę."

"Teraz??"

"Tak. Zaraz. Teraz. Im szybciej, tym lepiej. I możesz im powiedzieć, że nie muszą się martwić ewentualnym zakłóceniem odpoczynku zmarłych, albo bezczeszczeniem ich zwłok. Jak skończę sekcję, będą jak żywi… ee… jakby dopiero co zmarli."

"Jak sobie życzycie. Proszę - zostańcie tutaj do mojego powrotu." – Alik obrzucił nekromantę jeszcze jednym spojrzeniem, pełnym nieopisanego obrzydzenia i wyszedł pośpiesznie z chaty. "To ja się skoczę rozejrzeć." – mruknął Guillermo i wymknął się z chaty za wychodzącymi. Wrócił po dłuższej chwili. "Tam coś jest – w tej większej chacie pośrodku. I wokół tej chaty, pod ziemią. I w ogóle to co mówi takim bardzo niskim głosem?" W tym momencie zasłaniająca wejście skóra uniosła się ponownie, ukazując ich oczom oblicze zakłopotanego Alika.

"Czy ktoś z was w czasie mojej nieobecności wychodził z chaty?" Popatrzyli po sobie - nie było sensu kłamać. "Tak, ja - miałem taką potrzebę." - spokojnie oznajmił Guillermo.

"No właśnie – zauważono waszą obecność.. Starsza przemówiła. Macie pozwolenie na obejrzenie zwłok - ale może tam pójść tylko jedno z Was."

"No dobrze, ja pójdę." – Cinnamon zaczęła się podnosić z miejsca.

"A może ja…" – Cinnamon uniosła brwi i bez słowa patrzyła na nekromantę, kiedy tłumaczył - "No bo ja znam orczy. A oni o tym nie wiedzą. Wiec mógłbym zrozumieć rzeczy, jak będą gadać między sobą. I na zwłokach też się znam - wcale nie gorzej od kapłana." Wzruszyła ramionami. "On pójdzie" – wskazała Alikowi Tadhga. Całkowicie ignorując przerażone spojrzenie kapłana przesunęła się za plecy nekromanty i dotykając jego ramienia, wymruczała inkantację zaklęcia Holy Channel a zaraz potem, nie zdejmując ręki z rękawa czarodzieja, Prawdziwego Widzenia. "Dzięki" – szepnął nekromanta, wychodząc z chaty, a ona skupiła się całkowicie na odczuciach, odbieranych za pomocą pierwszego z rzuconych przed chwilą zaklęć.

Cały i zdrowy, czarodziej wrócił po mnie więcej godzinie z miną osoby która właśnie odkryła, że smoki nie dość, że istnieją, to wypożyczają książki z tej samej biblioteki. "Zwłoki jak zwłoki - dobrze zachowane, guzik z nich wynika. Za to ta starsza - słuchajcie, to jest najprawdziwsza HAGA! Najstarsza, jaką w życiu widziałem! I największa! Mieszka w tej centralnej chałupie! I ona się nimi tutaj OPIEKUJE, tymi Orkami! I ich leczy! Gadałem z nią - wiecie, jakich się rzeczy ponadowiadywałem? Wiedzieliście na przykład, że nie ma Hag - samców? Że one rzeczywiście porywają dzieci i zmieniają je w Hagi??"

"To fascynujące, nie miałam o tym pojęcia." – nieoczekiwanie odezwała się Anabeth dziwnie gardłowym głosem, patrząc na czarodzieja spod rzęs i przysuwając się do niego nieco bliżej.

"Ale Ciebie już nie porwą - za stara jesteś." – stwierdził rzeczowo Rajmund. Anabeth spąsowiała, otworzyła usta, jakby miała poczęstować paladyna jakąś celną ripostą ale, najwyraźniej rozmyśliwszy się, zmilczała. Tymczasem Cinnamon, ślepa i głucha na odbywające się właśnie rozmaitej natury interakcje międzyludzkie, myślała intensywnie. "Znaczy trzeba iść dalej. Wziąć przewodników i o świcie ruszać do Lizetty, obejrzeć jeszcze żywych chorych."

"Też tak myślę." – zgodził się nekromanta, intensywnie wpatrując się w Anabeth.

Wstali przed świtem, obudzeni przez Guillerma. "Elenka mówi, że na zewnątrz są dzieci. I nie tylko dzieci. I że się patrzą. Na nią. Tak… stoją i się patrzą tylko." Rzuciwszy mu przeciągłe spojrzenie, nekromanta z paladynem wyszli przed chatę. "Gówno tam jest. Oraz rosa!" – skwitował elenkowe rewelacje czarodziej i z rozmachem usiadł na swoim posłaniu, biorąc na kolana księgę czarów i dając tym samym do zrozumienia całej reszcie, że chwilowo nie życzy sobie zawracania głowy rzeczami mniej poważnymi, niż koniec świata.

Rankiem, prowadzeni przez Alika i kilku Orków opuścili wioskę, odprowadzani wciąż tak samo niechętnymi spojrzeniami jej mieszkańców. Szli przez resztę dnia, a kiedy słońce zaczęło zachodzić Orki wskazały im jaskinię, w której mieli spędzić noc. Zmęczeni, rozłożyli prowizoryczne obozowisko, zjedli coś, ustalili kolejność wart i zasnęli tam, gdzie posiadali pewni, że noc minie szybko i spokojnie. W przypadku Cinnamon ta pewność minęła wraz z ręką Tadhga, potrząsającą jej ramieniem. "Wstawaj, coś nie tak z Eleną, Guillermo wybiegł na zewnątrz." Poderwała się i równo z czarodziejem wypadła w mrok przed jaskinią. Ich oczom ukazała się zalana księżycowym światłem łąką, za nią rzeka, a na drugim brzegu rzeki - Guillermo z wyciągniętym mieczem. Przed nim, za nim, obok niego księżycowa poświata gęstniała w zbyt dobrze znane kształty. "Duchy! Guillermo! Duchy!" – biegła po łące, przeglądając w myślach dostępne zaklęcia, boleśnie świadoma że otaczające chłopaka duchy to duchy dzieci i że będzie miała kłopot, aby nie krzywdzić otaczających żywego towarzysza istot, żeby wyłącznie przytrzymać je na dystans. W chwili, kiedy dobiegła do brzegu rzeki, wyciągnęła rękę nad ziemią, Poświęcając ją. "Guillermo, wracaj!" – krzyknęła w momencie, kiedy z dłoni stojącego obok nekromanty wystrzelił kobaltowy blask, niszcząc część duchów, raniąc inne. Cinnamon skrzywiła się niechętnie. "Wracaj natychmiast, idioto!" – krzyknął Tadhg. Guillermo z ociąganiem przedarł się ku nim przez rzekę, mamrocząc "Elenka… ranna." "To się da łatwo naprawić" – obrzydliwie czarny promień negatywnej energii popłynął z palców nekromanty wprost ku małej sprawiając, że poczuła się wyraźnie lepiej. "A co do Ciebie" – wysyczał czarodziej odwracając się tak, żeby być twarzą w twarz z Guillermem "to nie wiem, co w Ciebie wstąpiło. I nie chcę wiedzieć. Ale co to jest za zwyczaj pędzić między duchy bez chociażby obudzenia czarodzieja albo kapłanki? Życie Ci zbrzydło? I to i Twoje życie i nasze? I co się w ogóle z Tobą wyrabia? Szarżujesz na Enkili - wie - co przez Ścianę Lodu bez choćby zastanowienia się, co to takiego jest, teraz to… jesteśmy razem, czy nie?" Wojownik wolno pokiwał głową. – "To skoro jesteśmy, powinniśmy się tak zachowywać. Współdziałać. A nie strugać bohatera - solistę. Bo Cinnamon nie ma nieskończonej liczby Wskrzeszeń Umarłych dziennie. A nawet gdyby miała - jak Cię coś kiedyś zamieni w upiora, to Ci to nijak nie pomoże."

"No… przepraszam, no. Nie pomyślałem..."

"Nie, nie pomyślałeś. I lepiej, żebyś zaczął. Od zaraz. I to nie tylko o sobie. Bo na luksus niemyślenia – zwłaszcza o innych - nie możemy sobie pozwolić."

Psalm XIX. Misja Lizetta.

"No weźże go!" - niecierpliwiła się Cinnamon, wpychając do rak Guillerma artefaktyczny miecz.

"Ale ja dwuręczny mam…" – wyartykułował swoją rozterkę Guillermo.

"Lepszy niż ten?"

"No niee…"

"No to bierzesz ten i skołujesz sobie do tego tarczę."

"I tak będę popylał, z tarczą i w baletkach?" – Guillermo niepewnie zazezował na swoje nowiutkie buty.

"Nie, Guil - będziesz stał na pierwszej linii i przyjmował na klatę."

"A on by nie mógłby zamiast? Albo chociaż też?"

"Kto?"

"No.. on" – ostrożnym ruchem podbródka Guillermo wskazał na pobrzękującego w kącie paladyna.

"To się jeszcze okaże, czy nowy zostanie z nami."

"Zostanie, mówię Ci - wdzięczność miasta Mithril musi się przecież wyrazić w podręcznym paladynie dla jego bohaterów." – wzrok Guillerma powędrował ku Rajmundowi, po raz chyba setny tego dnia polerującemu miecz i nie zatrzymując się na nim dłużej, spoczął na towarzyszącej paladynowi pannie zbrojnej która, skromnie splótłszy na kolanach dłonie w skórzanych rękawicach, wdzięcznie przycupnęła na zydelku opodal. "Zresztą tę kohortę niczego sobie ma."

"Byś przestał w kółko o jednym i tym samym!"

"Ale ja mam osiemnaście lat, Cinnamon! To o czym innym mam, jak nie o tym…"

"Nie wiem - weź idź sobie pryszcze powyciskaj. Albo Elenki przypilnuj - ostatnio jakoś tak dziwnie się tym misiem bawiła… MIECZ!" – syknięcie Cinnamon osadziło chłopaka w miejscu. Zawirował , złapał artefakt w garść i rozejrzał się za Elenką, która majaczyła na tle otwieranych właśnie drzwi do vaulta, w którym skończyła się ich postbanewarrensowa kwarantanna. W drzwiach stanął uśmiechnięty Oshir.

"No to Wam teleporterkę znalazłem." – to powiedziawszy Oshir odsunął się od drzwi, ukazując ich oczom wyjątkowo apetyczne kobieciątko, spowite od stópek aż po płomiennie rudą główkę w drugiej młodości jedwabie.

"Jest nam bardzo przyjemnie, że mamy okoliczność." – popisał się Guillermo z wyjątkowo głupim uśmiechem, prężąc prawy biceps.

"Oraz imiona. Mamy. Mnie zwą Tadhg Mhic Draodoir i jestem ambasadorem miasta Hollowfaust w mieście Mithril." – nekromanta poderwał się z pryczy i wypiął dumnie okolice kieszonki na piersiach – "A Ciebie, Pani, nazywają..."

"Anabeth jestem!" – zaszczebiotało spośród jedwabi.

"Cinnamon Cayenne." – wcięła się obcesowo w prezentację ludzkich obyczajów godowych Cinnamon uznawszy że, chociaż elfy żyją relatywnie długo, może jej życia nie starczyć na doczekanie teleportu, który pozwoli im się zobaczyć z Lizettą, przebywającą obecnie z bliżej nikomu nieznaną misją gdzieś na północy kontynentu. "Zostaliśmy poinformowani, że możesz nam pomóc przenieść się… w to miejsce" – stuknęła palcem w mapę sztabową, dostarczoną im poprzedniego wieczora osobiście przez Rajmunda a po dumie, z jaką ją rozwijał kto wie, czy i nie przez niego osobiście narysowaną. "W związku z czym mamy dwa pytania: czy to prawda oraz za ile?"

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Lądowali po kolei w śniegu, wzniecając małe fontanny lodowatego puchu.

"To tu?" – upewniali się, zerkając na Anabeth.

"Tu. Na pewno. Tam.. o" – wdzięcznie przegięła się w prawo - "…jest posterunek mithrilskiego palatynatu."

"Czyli tam idziemy!" – ucieszył się jasno określonym azymutem Rajmund i wylazł z zaspy, kierując się raźno we wskazanym przez teleporterkę kierunku.

"A on czemu przodem lezie?!" – zainteresowała się natychmiast Anabeth, gramoląc się za paladynem.

"A zwróciłaś uwagę na symbole Coriana i palatynatu Mithril na jego napierśniku?" – Guillermo dał susa w przód w chybionej próbie przytrzymania za łokieć damy w śnieżnej opresji, blokując tym samym nekromancie drogę ewakuacji. Tymczasem symbole Coriana i palatynatu oddalały się w zapadającym zmierzchu więc, chcąc nie chcąc, przedarli się na bardziej ubity śnieg, który pełnił zdaje się funkcje ulicy i potruchtali za paladynem przytupując w płonnej nadziei, że pozwoli im to pozbyć się z butów szybko topniejącego śniegu.

Po chwili dotarli do niepozornego budynku z symbolem palatynatu nad drzwiami, w które rytmicznie łomotał Rajmund. W drzwiach otworzył się judasz, przez który zaczerwienione i opuchnięte od snu oko zmierzyło ich wpierw nieprzyjaźnie a potem, zatrzymawszy się na napierśniku paladyna - ze zrozumieniem. Judasz zatrzasnął się, skrywając oko, zaszczękały sztaby i zamki, a po chwili drzwi otwarły się ze skrzypnięciem.

"Wchodźcie, przybysze z…"

"Mithril." - Rajmund wymienił z gospodarzem jakiś rodzaj salutu i przecisnął się przez drzwi, a reszta podążyła za nim, z ulgą pozostawiając za sobą zmierzch i zadymkę.

"Chodźcie, chodźcie - ziółek zaparzę, a i kołacz jakiś się znajdzie. Co was sprowadza w tę niegościnną krainę?"

"Szukamy Lizetty. Może.."

"Ach tak, Lizetta! Była tu… parę niedziel temu przybyła z kilkorgiem ludzi z palatynatu z Mithril. Szukała przewodnika, żeby ją na północ zaprowadził, bo z misją się jakąś tam ponoć udawała. Do Orków. Pewnie usłyszeli już w Mithril, że Orkowie z północy postanowili teraz edukację zdobywać. "

"Jak to - edukację? Orkowie?"

"No mnie to też zdziwiło, kiedy tu przybyli z miesiąc temu i zażądali ksiąg… Oj panie, uważajcie, przecie ziółka ciepłe, oparzyć się można!"

"Jakich ksiąg?" – Tadhgowi udało się nie wylać na koszulę zawartości glinianego kubka, który właśnie odstawiał na stół.

"No… papierzanych. Wszystkich, cośmy je mieli."

"I daliście im?"

"…udostępniliśmy. Ale tam chyba nie znaleźli tego, czego szukali bo pytali, czy więcej ksiąg nie mamy. No tom powiedział, że więcej to chyba aż w Mithril. No i jakem później tę Lizettę tu na progu zobaczył tom od razu wykombinował, że to względem tych Orków tu przybyła. I jak pytała o przewodnika, tom jej polecił od razu tego, co ze Szprotą pracuje. No i go wynajęła, łódź wynajęli i pojechali wszyscy w górę rzeki, aż do orczych plemion. Mam nadzieję, że przed Wiatrem zdążyli, co po przełęczach hula, bo reszta obsady posterunku teraz zbiera tych, co przed Wiatrem do miejsca przeznaczenia nie zdążyli przybyc i pozamarzali gdzieś po drodze."

"A tego Szprotę to gdzie możemy znaleźć?"

"Foczy Bulwar 15, po wyjściu w prawo i cały czas prosto. Ale chodzić tam po nocy nie radzę, bo to i nieprzyjemnie i wy tu obcy, a i Szprota wieczorami bywa… niedysponowany. Lepiej tam za dnia idźcie."

I dokładnie tak nie zrobili. Podziękowawszy za informację, radę i ziółka (na wspomnienie których Cinnamon jeszcze przez parę tygodni boleśnie ściskał się żołądek), raźno ruszyli na poszukiwanie Szproty.

Nie uszli daleko. Po trzydziestu zaledwie krokach uszu ich doszedł gniewny ryk i huk. Potem, w deszczu sypiących się odłamków lodu, będących jeszcze przed chwilą czymś niepokojąco podobnym do blokującej wylot ulicy Ściany Lodu, oczom ich ukazał się wielki, obdarty półork. Najwyraźniej w Furii runął w ich stronę, rycząc rozdzierająco "Z drogi!!" Usunęli się nie myśląc nawet o próbie zablokowania mu ulicy z drugiej strony. Pomyślał o tym ktoś inny; wielgachny obdartus nie przebiegł nawet pięciu kroków, kiedy wokół niego i ponad nim wyrosła znikąd kopuła grubego lodu. Odwrócili się w stronę wyrwy w lodzie, zza której najwyraźniej nadleciało zaklęcie. W gęstniejących ciemnościach Cinnamon dostrzegła zarys sylwetki…. czegoś. Co medytowało. Albo… przywoływało. Jej oczom nie dany był jednak czas na przesłanie do mózgu obrazu tego, na co właśnie patrzyła. Ponieważ Guillermo zniknął. Dosłownie rozpłynął się w otaczających ich cieniach. A Cinnamon ze zgrozą zdała sobie sprawę, że dzisiaj nie rzucała Holy Channel. I że ich towarzysz najprawdopodobniej wyruszył samotnie konstruować pierwszą linię bez jakiegokolwiek wsparcia medycznego. Zaklęła szpetnie i ostrożnie ruszyła do przodu. Po kilku krokach każdemu jej ruchowi zaczęło towarzyszyć irytujące pobrzękiwanie. "Czym ja tak dzwonię, przecież nie ostrogami?" – zmarszczyła brwi i nagle spłynęło na nią zrozumienie - krok w krok za nią ku wyrwie w lodzie skradał się paladyn. "Jak umierać, to tylko w grupach wszystkich uzdrowicieli w drużynie." – pomyślała zrezygnowana, ostrożnie przełażąc przez wyrwę w lodzie. Kształt obcego summonera z piekła rodem przed nimi stawał się z każdym krokiem wyraźniejszy. Guillerma ciągle ani śladu. Jeszcze krok… dwa… kątem oka zarejestrowała, że dom po prawej ma wielką dziurę w miejscu, gdzie normalnie powinny być drzwi. I że w środku domu majaczy jakiś kształt… "Jest ich więcej, niedobrze" – zatrzymała się, żeby powiedzieć paladynowi o swoim spostrzeżeniu, gdy spośród cieni przed nimi wypadł Guillermo, tnąc mieczem w dół i skos, mierząc w głowę i obojczyk obcego i chybiając swojego celu w wyjątkowo spektakularny sposób. "O szlag! Teraz…" – ale Cinnamon nie dane się było zastanowić, co teraz, ponieważ poczuła na plecach znajome zasysanie powietrza, towarzyszące zazwyczaj jednemu z zaklęć Tadhga. Zdążyła odwrócić głowę na czas, żeby zobaczyć eksplodujący wokół uwięzionego półorka lód i padającego, a zaraz potem rozwiewającego się summonera, który tymczasem pojawił się za plecami jej towarzyszy. No tak, oczywiście, tamci to były iluzje… "To rozumiem!" – zaryczał półork. "Szprota jestem!"

"A - to sprawę mamy do pana, panie Szproto!" – ucieszył się czarodziej.

"A to chodźcie, może do domu wejdziemy, co tak będziemy na mrozie stali…" – jak się tego spodziewali, Szprota podążył dokładnie w kierunku jedynego dziurawego budynku w okolicy. "To się naprawi." – wymamrotał, włażąc do środka.

"To my tu sobie ponaprawiamy…" – skinąwszy na Anabeth, nekromanta zaczął łatać ściany systematycznie rzucanym zaklęciem Naprawy " a pan by nam w międzyczasie opowiedział, co pan wie o obecnym miejscu pobytu swojego współpracownika oraz niejakiej Lizetty."

"To ta pyskata cycatka, co chciała na północ?" – upewnił się ich gospodarz, obserwując poczynania pary magików z nieufnością, która szybko przerodziła się w szczery zachwyt.

"Nic się Lizzie nie zmieniła, jak byliśmy w Banewarrens!" – rozczulił się Guillermo.

"Aha. No to była tu. Wynajęła łódź. I popłynęli. A potem szukał jej taki gościu. I też chciał na północ. Wynajął nas. Znaczy mojego współpracownika. I inną łódź. I też popłynęli. I powinien był już wrócić, mój współpracownik znaczy - ale go ni ma." - streścił Szprota historię swojej krótkiej znajomości z Lizettą.

"No tak… zostaw Anabeth, TO tak było!" – Tadhg powstrzymał nadgorliwość ich nowej towarzyszki. – "A jakby się pan, panie Szproto zapatrywał na możliwość zaangażowania swojej skromnej osoby w świadczenie dla naszej gromady podobnego typu działalności usługowej?"

"Wynająłbyś dla nas łódź i zgodziłbyś się na przewodnika?" – przetłumaczył z tadhgowego na wspólny Guillermo.

"A!" – Szprota oderwał bezbrzeżnie zdumiony wzrok od ust czarodzieja. – "Za ile?"

Psalm XVIII. Należne jej miejsce.

"Buty? Fajne jakieś ciżmy?" - dopytywał Guillermo, przepychając się z resztą dostojnych bohaterów szacownego miasta Mithril przy stoliku z Nagrodami Za Wierną Służbę Miastu. - "Byle nie pedalskie mokasyny!". Ta ostatnia uwaga posiała wątpliwości w Oshirze, który już - już łapał w garść żółcącą się wśród scrolli i woreczków parę nowiutkich kierpców. "No coś Ty, to porządne obuwie magiczne jest!" - zgromił Guillerma wzrokiem Tadhg i powrócił do obdukcji obracanego w rękach scrolla. "Twoje, trzymaj!" - ocenił po chwili Wskrzeszanie Umarłych na piśmie i, oderwawszy prawe oko od scrolla, wyciągnął rękę do Cinnamon która stała bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym w oparty o stół, elegancki pakunek; do kosztownego, czarnego aksamitu ktoś przyczepił karteczkę, na której starannym pismem wykaligrafowano dwa słowa - "Dla Cinnamon". "Weź go! Cinnamon?"

"Weź go, Cinnamon." – poprosiła przełożona klasztoru Madriel w mieście Mithril. "Jeżeli tylko uda Ci się znaleźć ten miecz - weź go i wynieś z Banewarrens. To potężny artefakt; może najpotężniejszy wśród kapłańskich artefaktów w służbie Madriel, przeklętych i zamkniętych w Banewarrens. Zabójca Czarodziejów nie powinien tam zostać, kiedy to miejsce zostanie ponownie zapieczętowane."

"Nie walczę mieczem."

"Co nie znaczy, że nie możesz go stamtąd wynieść. To ważne."

"Ważne dlaczego? Ważne dla kogo?"

"Po prostu..."

"Ciemny lud może kupi proste "po prostu" - ja nie."

"Cinnamon Cayenne, taka jest wola Bogini!"

"Nic mi o tym nie wiadomo."

"Bluźnisz! Nie możesz zakładać..."

"Nie, nie mogę. I nie muszę."

"Kapła.."

"A wiara nie jest ślepa." - Cinnamon podniosła się i wyszła w akompaniamencie ogłuszającego milczenia.

Tej nocy miała sen. Raz za razem dokonywała wyborów - i każdy był zły. Każdy miał swoją cenę, wypisaną krwią i cierpieniem. Cudzą krwią. Cudzym cierpieniem. Więc po raz dziesiąty, dwudziesty, setny wracała w miejsce, z którego zaczynała, aby znowu wybrać. I znowu się pomylić. Potem nieznany jej, kobiecy głos powiedział z trwogą tuż przy jej uchu "Matko Święta’ i szeroko otworzyła oczy, a w jej tęczówkach odbił się obraz ogromnego, psiego łba tuż przy ramie jej łóżka. Gwałtownie nabrała powietrza, a wtedy brytan rozsnuł się w cienkie jak pajęczyna pasma mgiełki w nocnej ciemności jej komnaty.

Rano ponownie zeszła z innymi do Banewarrens. Zdecydowana pozostawić miecz swojemu losowi. Pod żadnym pozorem nie angażować w to reszty. Uporczywie ignorowała śpiew drzemiącej w artefakcie mocy, choć mijali miejsca, gdzie wibrowało od niej powietrze. Aż do chwili, kiedy w szalonej ucieczce przed kolejnym wrogiem wpadli wszyscy przez drzwi do komnaty. Później powiedziano jej, że była wypełniona identycznymi, wiszącymi pod sufitem mieczami. Jakimi mieczami? Ona widziała tylko ten jeden który, była tego pewna, taksował ją uważnie, oceniał. Po raz kolejny zadecydowano za nią - i nieszczególnie dobrze czuła się z tą świadomością.

Ale artefakt zabrali. Owinięty w płaszcz, niesiony z daleka od nekromanty, starannie omijany wzrokiem przez Cinnamon, podążał z nimi ku wyjściu. Jak się już wkrótce okazało - zapieczętowanemu starannie na tak zwany wszelki wypadek przez Czcigodny Palatynat. Który postanowił uczcić pamięć bohaterów Mithril za pomocą zagadek, którymi uraczyły ich drzwi do Banewarrens. Kiedy się zbliżyli, drzwi rozjarzyły się runami i przemówiły. Pierwsza próba nieudanej odpowiedzi - runy przygasły, pozostawiając w widocznym spectrum tylko dwa i Cinnamon została sama, pośród pozostających pod działaniem Uroku towarzyszy. Druga próba (kiedy już odczarowała kogo mogła i przegrupowali siły za węgłem) - udało się. Inny zestaw rozświetlonych runów w ciemnościach korytarza, inny głos, inna zagadka. Z tych, na które odpowiedzi znali podobno tylko oni - bohaterowie. "Lizetta" – ryzykowali odpowiedź, ukryci bezpiecznie za węgłem podczas, kiedy sam na sam z drzwiami pozostawał Tadhg. Który się zawahał. Wahanie kosztowało go życie. Ale jakie mieli wyjście? Oprócz od nowa rozjarzonych runami drzwi? Które przy kolejnej próbie powtórzyły - na szczęście - tę samą zagadkę. Odpowiedzią – na szczęście – była Lizetta. Drzwi się otwarły, ukazując ich oczom kwiat miejscowego palatyństwa, zajęty mierzeniem do nich z wszelkiego rodzaju broni i wykrzykiwaniem: "Rzućcie broń!" Więc rzucili broń, cierpliwie udowodnili że są dokładnie tymi, na których wyglądają, dali się poprowadzić ku tymczasowym kwaterom, zaaranżowanym przy wejściu do Banewarrens, zamknąć tam na kilkudniowej kwarantannie, okadzać kilka razy na dobę i poddawać zaklęciu Wykrywania Zła (póki co wszyscy bez wyjątku bardzo pięknie się w ten sposób wykrywali). Tadhga wskrzeszono, od Oshira przyjęto meldunki, od awanturującej się ze strażą miejską, zaniepokojonej nieobecnością krewniaka rodziny Guillerma - zeznania. Zaproszono ich na uroczystą kolację, na której zamierzano im wręczyć "skromne dowody wdzięczności Miasta dla jego Bohaterów". Prawdopodobnie scrolle z jakimiś zaklęciami. Na pewno pieniądze. Niewykluczone, że jakieś przedmioty magiczne. Na przykład magiczne buty…

A do Cinnamon przyszła przełożona. Jej oczy aż zabłysły z radości, kiedy zobaczyła porzucony w kącie, niechciany artefakt.

"Weź go. Weź go do świątyni, zdejmij klątwę, a potem powieś na ścianie w którejś z bocznych kaplic i ustaw przed nim świece wotywne. I może jakąś paprotkę."

"Świątynia weźmie go, bez wątpienia. Tylko… Ale o tym później. A teraz - siostro, jakaż to ulga widzieć Cię wśród żywych!" - przełożona porwała w objęcia Cinnamon, która natychmiast zesztywniała pod obcym, nieproszonym dotykiem. "Opowiadaj!"

Kilka godzin później przełożona pokiwała głową. "To doprawdy wielkie szczęście, że wyszliście stamtąd cali, zdrowi i…" – ostrożnie układała na wargach kolejne słowo – "niezmienieni. To przeklęte miejsce - jak gromadzone tam przedmioty…" – wzrok przełożonej niemal bezwiednie powędrował w kąt pokoju. "Tak… Miecz zostanie zabrany do świątyni, zostanie z niego zdjęta klątwa, będzie z powrotem potężnym artefaktem… Zapewne wiesz, że należy do Ciebie?"

"Słucham?!"

"Miecz należy teraz do Ciebie."

"Nie walczę mieczem."

"Jest Twój. Możesz z nim uczynić, co zechcesz."

"Więc chcę go ofiarować Świątyni."

"Z tym może być pewien problem. On… lepiej by było, żeby nie pozostawał w świątyni. Ani w Mithril."

"Chcesz powiedzieć, że najpierw miałam go wynieść z Banewarrens, teraz natomiast mam go usunąć z miasta, tak?"

"Taka jest.."

"Wola Bogini, wiem." – poirytowana Cinnamon zupełnie zignorowała zgorszone spojrzenie przełożonej. "Nie prościej byłoby wysłać go jako podarunek na następne Konklawe? Albo do którejś szkoły magów? Mógłby być nagrodą… bo ja wiem, w dellajadzie alchemicznej."

"Zabójca Czarodziejów jest …"

"…może najpotężniejszym wśród kapłańskich artefaktów w służbie Madriel." – dokończyła Cinnamon. – "I co - wolą samej Bogini jest, aby wyniosła go z miasta jedna z jej kapłanek, która nawet nie będzie go używać, tak? I wlokła go za sobą po świecie, aż go jej nie ukradną? Albo dopóki artefakt nie zmusi jej, żeby zrobiła coś strasznego?"

"No… to zależy od Ciebie." – zaczęła z ociąganiem przełożona. "To znaczy, czy opuścisz teraz w jakimś celu miasto. Czy też zechcesz" – zająknęła się – "zająć należne Ci miejsce przełożonej konwentu."

"Należne mi… Dobra Madriel, ależ tak jest! Jestem najwyższym rangą kapłanem w mieście Mithril! Kiedy to się stało? I jak?..."

"Siostro?" - drgnęła, słysząc w głosie przełożonej z najwyższym trudem skrywaną obawę. No tak, jeśli Cinnamon przyjmie zaszczytny tytuł, ona będzie musiała ustąpić… Przełożona świątyni w dużym mieście. Powszechny szacunek. Pozycja w Radzie Miasta i wpływ na jego politykę. Jasny, wyraźnie wytyczony cel. Moc uzdrawiania i wskrzeszania, ofiarowana wdzięcznym szczęśliwcom w imię Madriel. Długie godziny, spędzane w bibliotece z filiżanką parującej herbaty wśród zapachu pożółkłych kartek papieru. Własne miejsce na Konklawe. Każda noc przespana w ciepłym łóżku. I wanna, kiedy tylko przyjdzie ochota na kąpiel.

"Nie" – zaskoczyła ją własna odpowiedź – "Nie zechcę."

XVII. Psalm na piątą niedzielę zwykłą miesiąca Na'am.

Mater nostra

Pani nasza

Która Jesteś.

Święte Twoje Imię.

Błogosławione Dary.

Niech będzie Twoja wola,

Niechaj się stanie,

Niech zegnie nasze karki aż do ziemi

W pokornej akceptacji.

O małe, powszednie sprawy

Zadbamy sami;

Ty, Bogini Rzeczy Wielkich, zaopiekuj się naszymi duszami, bo przecież

Wszyscy mamy dusze… I są nieśmiertelne - czyż nie?

Odpuść nam nasze winy-

Krew na rękach,

Kłamstwo na wargach,

Zemstę na myśli,

W dokładnej proporcji do Win, odpuszczanych przez nas tak szczodrze.

Kuś nas, zwódź, ale zostaw

Wolną Wolę, autonomię dokonywania wyborów, namiastkę wolności

I wybaw nas…

Wybaw nas od nas,

Pani nasza

Która Jesteś.

Psalm XVI. Epos Guillermem pisany.

Epos (epopeja, czasem także poemat epicki) - jeden z głównych i najstarszy gatunek epiki. Obejmuje utwory najczęściej poetyckie, rzadziej tworzone prozą, a ukazujące dzieje życia legendarnych, częściowo historycznych lub całkiem historycznych bohaterów, na tle wydarzeń przełomowych dla danego narodu, lub też opowieść o prapoczątkach tego narodu lub grupy etnicznej. Często opowiadają nie tylko o postaciach ludzkich, ale też boskich, magicznych czy demonicznych. Często mają charakter zbioru opowieści mitycznych i wywodzą się często z czasów, w których grupa ich autorów nie znała pisma."

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

W przeciwieństwie do niektórych, Guillermo nie był ani postacią magiczną, ani też niespecjalnie demoniczną. Znał pismo; Cinnamon na własne oczy widziała, jak kilka razy skrobał coś na kawałku wyświnionego pergaminu. Ale nie miała najmniejszych wątpliwości, że postanowił zostać bohaterem eposu. Bohaterem, którego legendarność mogła być dyskusyjna, za to przejście do historii - liczone w minutach. Góra dwóch. Westchnąwszy zastanowiła się, ile Guillerma powinno zostać na podłodze koło nich, żeby mogła przygotować i rzucić jutro zaklęcie Wskrzeszania Umarłych. Preferencyjnie cały, ale jakoś nie wierzyła, żeby to się wydarzyło. "Może stopa wystarczy… on ma takie wielkie stopy" - taksowała wielkiego buciora, przytrzymywanego obecnie przez Amelanchiera. A jeżeli zamieni się w kamień? No cóż, to już będzie zmartwienie Tadhga, który wpatrywał się w Wirującą Zagładę Guillerma od dobrych kilku godzin wzrokiem strasznym, mamrocząc pod nosem "Czerwonego! Nie ma czerwonego… A żółty… nie ma siły, zła szkoła, zła." Potencjalny obiekt rychłej zagłady tymczasem poprawił się na podłodze i zakomenderował: "Spuszczajcie!"

Pewnie w tym momencie reakcją oczekiwaną od kapłana byłoby wykrzyknięcie: "Nie! Stójcie! Zabijecie go!". Albo przynajmniej pobłogosławienie rąk, trzymających Guillermowe kostki podczas, gdy głowa chłopaka zanurkowała w różnokolorowych, magicznych odmętach. Rzecz w tym że, podobnie jak cała reszta, Cinnamon miała już tak serdecznie dość wymrażania tylnich części ciała na kamiennej podłodze komnaty na szczycie wieży i gapienia się w blokujący drogę powrotu wir, że najchętniej sama wsadziłaby weń głowę. Powstrzymywało ją od tego graniczące z pewnością prawdopodobieństwo, że jej towarzysze odszukaliby wówczas jej ciało, wyciągnęli na górę i poczekali aż Matheney nauczy się zaklęcia wskrzeszającego. A potem, dopóki by im się nie znudziło, rzucałaby na nieboszczkę Cayenne owo zaklęcie tylko po to, żeby Oshir, Tadhg albo Guillermo dusili ją, Cinnamon, gołymi rękoma za to, że beztrosko się zabiła, pozostawiając ich bez jej czarów leczących, a co gorsza - w tym strasznym, zapomnianym, nudnym miejscu, w którym koczowali już całą wieczność - chyba ze dwa lata co najmniej! Tak więc bez zmrużenia oka patrzyła, jak Guillermo próbuje dokonać samodekapitacji, a w głowie kiełkowało jej okropne przypuszczenie, że to może nie być takie głupie rozwiązanie dla nich wszystkich, że nawet taka śmierć lepsza niż ten okropny letarg… "No to jestem" - wyłoniła się na powierzchnię wiru nietknięta głowa ich wojownika sprawiając, że wszyscy aż podskoczyli.

Jakieś trzy minuty później mieli gotowy plan. Guillermo i Cinnamon, obwiązani linami i asekurowani gorliwie przez całą resztę, byli ostrożnie opuszczani poprzez wir, aby Cinnamon spod jego powierzchni mogła rzucić na Guillerma czar Chodzenia w Powietrzu. Wówczas Guillermo mógłby zacząć kursować w dół i w górę, znosząc ich wszystkich drogą, która się tu dostali… Tak, to był dobry plan. Tyle, że przy przejściu przez wir z Cinnamon dosłownie wyssało wszystkie prostsze zaklęcia. "A jeżeli tamci mają na sobie albo w głowie jakieś proste czary ochronne, które woleliby zachować? Trzeba ich jednak uprzedzić." - myślała, szarpiąc za linę, którą była obwiązana i jadąc w górę, ku reszcie towarzyszy.

I to był błąd. Karygodny, niewybaczalny błąd za który zapłaciła, gdy przy powtórnym przejściu w dół przez wir zwyczajnie wyczyściło ją z reszty zaklęć. Wściekła, klnąca na czym Scarred Lands stoją, Cinnamon wyjechała nad pieprzony wir po raz wtóry i w krótkich, żołnierskich słowach, których nie powstydziliby się dowódcy Oshira i Guillermo opisała, co też jej się stało. Popatrzyli po sobie. Jak nie urok… Po czym na dół zjechała na linie Matheney, której udało się spod wiru rzucić zaklęcie Rozproszenia Magii. Wielce Magiczny Wir zamigotał i zniknął mniej więcej równo z tadhgowym "to nie zadziała". Przez chwilę trwali w niemym osłupieniu. To znaczy, że cały ten czas siedzieli tutaj i jedli suszoną wołowinę gapiąc się na Śmiertelnie Groźną Pułapkę Blokującą Drogę Powrotną podczas, kiedy mogli po prostu Rozproszyć Magię i wyjść stąd?? W grobowym milczeniu Cinnamon nastroszyła się pod ścianą w pozycji medytacyjnej, z miną dającą wyraźnie do zrozumienia, żeby nie podchodzić do niej na odległość Fireballa i zapadła w niewesołe rozmyślania na temat zgubnego wpływu nadmiernego spożycia suszonej wołowiny na zdolności intelektualne spożywających.

Odpocząwszy ( w normalnych okolicznościach Cinnamon powiedziałaby "rankiem", ale w tym zatęchłym miejscu czas odmierzały nie wschody słońca i księżyca, ale pory medytacji, jedzenia wołowiny i okrążania wypełnionej wirem dziury w podłodze ), rzuciwszy na siebie cały arsenał zaklęć ochronnych oraz czary Chodzenia w Powietrzu, ruszyli w drogę powrotną w dół. Cinnamon przyszło do głowy, że mogli byli wydrapać w tynku coś na kształt: "Tu byliśmy - Bohaterowie Mithril". A zaraz potem, w absolutnych ciemnościach które szczelnie ich spowiły, przyszło jej także do głowy, że może jednak nie powinni byli pakować obydwu kapłanek do koszy, dźwiganych przez jednego i tego samego Guillermo. Jeżeli do tego niosący Oshira, idący teoretycznie sześćdziesiąt stóp za nimi Amelanchier nie trzymał dystansu… W tym samym momencie w ciemności zabrzmiał pojedynczy łoskot, seria cichszych pobrzękiwań, a następnie poirytowany Guilllermo wysyczał w źródło hałasu: "Spierda…" Nie dokończył. Wsłuchał się w to, co usłyszała i Cinnamon, a także najprawdopodobniej krążący wokół przy pomocy swojego własnego zaklęcia nekromanta. Gdzieś w górze, nad nimi, coś się poruszało, znacząc szlak swojej ostrożnej wędrówki w dół dziwacznym, rytmicznym podzwanianiem.

"Co do…?"

brzdęk

"Słyszeliście to?? Co..?"

brzdęk

Guillermo nie tracił czas na dyskusje taktyczne ze znieruchomiałym Amelanchierem. " Na galeryjki, szybko, i rozpraszamy się!"

brzdękbrzdęk

Najciszej jak się dało lądowali w pośpiechu na otaczających ten poziom szybu-wieży balkonik, odsuwając się od siebie na największą możliwą odległość. I szło im to całkiem nieźle -

BRZDĘK

Amelanchier zaklął w ciemnościach, sapnął "Ma mnie!" i, sądząc po dziwacznych świstach, zaczął na oślep wymachiwać toporem.

Światło rozjaśniło miejsce, w którym Amelanchier jakimś cudem wciąż stał na galeryjce, z sapaniem i stękaniem wyrąbując się spośród tańczących wokół niego łańcuchów. Doczepionych, jak się wydawało, bezpośrednio do ciemności nad jego głową. "Może Barierę Ostrzy?" - zastanowiła się Cinnamon, z zadartą w góre głową szacując odległość. "Co prawda osłoni to coś przed nami, ale i nas przed tym czymś, więc..." "Trzeba skurwysyństwo zabić!" - w mroku obok niej Guillermo sięgał po broń a ona uznała, że tym razem wojownik faktycznie może mieć rację. Zmrużyła oczy, jeszcze raz policzyła dystans. "Maio a divina chamas que consomem" - słup biało niebieskiego płomienia rozjarzył wnętrze szybu nad nimi, oświetlając przyczepionego do ściany kytona, który wydał z siebie prawie ludzki skowyt, solidnie oberwawszy płomieniem Madriel. Kolejna inkantacja, więcej biało niebieskiego ognia, tym razem z łaski boga, do którego klepała pacierze Matheney, kolejny skowyt… mało. Kątem oka Cinnamon dostrzegła Oshira, Guillermo i Amelanchiera, sposobiących się do walki wręcz - nie, z tym należy sobie dać radę czarami obszarowymi, zanim oplącze kogoś łańcuchami i zrzuci sześćset metrów w dół. Cinnamon podniosła rękę, pewnie nakreśliła symbol, z otwartej dłoni wystrzelił oślepiająco jasny płomień.. chybiła. "Niech to Abyss pochłonie!" - zaklęła, bardzo nie po kapłańsku. "Poprawię i skończę skurwiela" - w głosie Tadgha usłyszała uśmiech, no doprawdy, ambasadorze Mhic Draodoir, że niby kapłance Madriel nie wypada tak przeklinać, a pan to kiedy się obeznał ze słownictwem rodem z zakładu szewskiego? Lekko odwróciwszy głowę śledziła palce nekromanty, kreślące symbol czaru. "To zaskakujące, jak inaczej każde z nas, rzucających zaklęcia, kreśli symbole" - pomyślała, kiedy dłoń Tadgha zakreślała w powietrzu oszczędną elipsę. "Matheney zamaszyście, niecierpliwymi, rwanymi ruchami całej ręki. Czarodziej - oszczędnymi, minimalistycznymi gestami samych palców, jakby grał w tar’teyn, albo jakby nie chciał się pobrudzić… pobrudzić się magią, zabawne, ona sama… GLOBE OF FORCE??." "Chyba trochę przestrzeliłeś" - wymruczała ponad swoim prawym ramieniem, przy akompaniamencie nieprzyjemnego, suchego chrzęstu. "Moja droga, nie ma czegoś takiego jak przestrzelenie" - odpowiedział półgłosem, podczas kiedy ciało kytona, koziołkując i obijając się o ściany szybu, w brzęku łańcuchów minęło galeryjkę na której stali, w swojej ostatniej drodze na spotkanie podłogi.

Psalm XV. Po co sĄ Światu kapłani.

"Amen!" - niecierpliwie przerywa mi Anadriel. - "Wymodliłaś już życie wieczne i przyległe łaski dla całej swojej rodziny i połowy sąsiadów!."

"Driela" - zaczynam z cierpliwością, wpojoną mi w klasztorze. "Po pierwsze madrielici nie używają amen ani jako interpunkcyjnego znaku oddzielającego, ani w ogóle. Po drugie przerywasz mi modlitwę, a to może mieć kiedyś skutek opłakany. Po trze.."

"Nie ma Nueza" - przerywa mi znowu i wymownie wskazuje małą klepsydrę, ustawioną między nami na podłodze. Piasek już prawie się przesypał. Siedem minut…

"I co teraz?" - przeglądam w myślach nieliczne dostępne zaklęcia, a gdzieś na wysokości żołądka zaczyna we mnie narastać panika. Mogłabym, oczywiście, przywołać Obrońcę; ostatnim razem przywołałam mocno zużytego, jazgotliwego kundla który wyglądał, jakby przy próbie wykonania ataku miał umrzeć ze starości. Albo Mgłę - w ten sposób dość skutecznie ukryłabym siebie i Anadriel przed oczyma wracającego do nas kompana. Może chociaż dwuosobowe Sanktuarium dla mnie i dla złodziejki, zanim wróci nasz przerośnięty zwiadowca… Co prawda poszedł tam na własną odpowiedzialność. Jeżeli przytrafi mu się teraz coś nieprzyjemnego, to będzie to poniekąd na jego własne życzenie. Jego wina.

"Kapłan jest odpowiedzialny za swoich towarzyszy. Zawsze. Od tej zasady nie ma wyjątku." - Matka Przełożona patrzy na nas surowo, milczy przez chwilę, upewniając się że to, co przed chwilą powiedziała, do nas dotarło. "To właśnie jest profesjonalizm kapłana. Czy wybierzecie walkę wręcz o życie swoje i tych, z którymi przyjdzie Wam wędrować, czy dbanie o leczenie pozostałych podczas, gdy będą Was osłaniać w walce, Waszym świętym obowiązkiem jest wziąć na siebie odpowiedzialność za każde życie. Za każdą śmierć. I umieć za to umrzeć. Albo, co jest znacznie trudniejsze, z tym żyć."

Siódma minuta. Moje cholerne, bezużyteczne zaklęcia. Gdybym tylko była bardziej doświadczonym kapłanem… jeżeli Nuez umrze, to będzie moja odpowiedzialność. Moja wina. Moja bardzo wielka wina.

"Kapłan żyje po to, aby stawać między Śmiercią a tymi, których Madriel powierzyła jego pieczy." - słowa Matki Przełożonej trwają we mnie i wokół mnie, jak wypowiedziane zaledwie wczoraj. Życie Alifa, uciekające z niego chyłkiem, jak złodziej. Życie Guillerma, wyciekające cienką strużką krwi na kamienną posadzkę. Życie Tadhga, darowane po raz drugi przez specjalizujących się we wskrzeszaniu kapłanów. Po trzykroć, klęcząc przez wiele godzin na zimnych kamieniach świątynnej posadzki, wbijałam sobie w dłonie paznokcie. Aż do krwi. I żyłam dalej.

Wtedy, w półmroku tej ciasnej komnaty, myślałam wyłącznie o własnej bezsilności. O moich cholernych, bezużytecznych zaklęciach. I o zaciśniętych w wąską linię potępienia ustach Matki Przełożonej. Później, w innym półmroku, budziłam się gwałtownie z płytkiego snu na jawie i nasłuchiwałam niespokojnie oddechu ludzkiego nekromanty z Hollowfaust.

Kiedy zaczynam zdejmować z pleców łuk, z korytarza wyłania się Nuez. Cały, zdrów, obwieszony festonami pajęczyn. I natychmiast zasłania się przed celnie wymierzanymi razami Anadriel. "To było SIEDEM? Liczyć nie umiesz?!." Oddycham. W powietrzu znowu jest tlen.

W innym czasie, w innym miejscu Tadhg przewraca się na wznak, mrucząc przez sen: "potrawka z króliczka".

Pod stopami Anadriel pojawia się pierwsze pęknięcie i nabierając szybkości, sunie ku mnie przez mozaikę podłogi.

Psalm XIV. Magia. Modlitwa. Życie.

"Ó Tu que traz a luz, bendito seja o seu nome, Teu ser sua vontade." - wypowiadane w rytm uderzeń serca słowa modlitwy uspokajały. Magia płynęła we krwi wartkim strumieniem, koniuszki palców mrowiły, rozrzucone bezładnie kawałeczki rzeczywistości wpadały na swoje miejsca. "O Madriel, bid 'ch ewyllysia."

Magia. Modlitwa. Życie. Trzy słowa. Jedno znaczenie. Każda modlitwa to magia. Każda modlitwa to życie. To powietrze, którym oddycham. Ziemia, po której stąpam. Woda. Światło. Dotyk gładkiej skóry Anadriel. " O Madriel' n ddedwydd."

W klasztorze nauczono nas modlić się. Nauczyć modlitwy. To tak, jakby uczyć oddychania. Tak, jak śpiewaka uczy się malowania głosem, wykorzystywania gam i serca do zaczarowania słuchaczy nas uczono, jak splatać wiarę z magią. Jak modlitwą rzeźbić zaklęcia. Modlitwa. Akt ostatecznego zaufania. Zatracenia się. Oddania bez reszty. "Madriel ’n annwyl."

"Jak to - zaufać? Jak to - bez reszty? Nie potrafię, Matko Przełożona, nie umiem. Nie nadaje się!"

"Madriel 'n raslon."

Mój brat, pochylony nad swoją księgą zaklęć, długie palce pieszczotliwie gładzą pergamin. Arogancja, z jaką wypowiada inkantację za inkantacją. Władca Słów. Thyme Czarodziej - Początek i Koniec każdego rzucanego przez siebie zaklęcia.

"Madriel 'n drugarog."

"Jak to - do klasztoru? Jaka łaska? O czym Ty mówisz?!" - jadeitowe oczy mojego ojca, pociemniałe z gniewu i rozczarowania. "Czy naprawdę nie masz dość wiary w siebie, dość rozumu żeby rzucać zaklęcia, polegając wyłącznie na swojej inteligencji? Naprawdę uważasz, że inkantacja najprostszego czaru zaczyna się od "Zdrowaś Madriel, łaski pełna?" Córko?!."

Dość wiary…

Skulona we wnęce okiennej, płaczę - po raz drugi w życiu. Mocne ramiona Thyme’a zamykają się wokół mnie, rozrzucone bezładnie kawałeczki rzeczywistości wpadają na swoje miejsca. "Moja mała siostrzyczka, już dobrze, będzie dobrze, obiecuję." - mruczy mi do ucha inkantację najpotężniejszego z wszystkich zaklęć. Thyme Czarodziej. Odchylam głowę i przytulam do jego szyi swój mokry od łez policzek.

 

Odchylam głowę i na oślep skaczę w modlitwę jak w pogrążone w ciszy jezioro.

Na początek?