Scarred Lands Campaign Site
Withered Flowers
by Patryk Adamski (Ruemere)

Kroniki...

Wspomnienia Tadhga 5 Vangalota, Mithril

5 Vangalota, Mithril

Raport No. 42#8938#458TMD

Tadhg Mhic Draodoir, M.Th., do mistrza Gilligana, NecD, M.Th.

Szanowny Kolego,

Kolejne kilka dni nieustannych zmagań z destylatem zła zamkniętym w miejscu poza wszystkimi miejscami, a my nadal błądzimy bez ładu czy składu po otwierających się przed nami korytarzach, ani pół kroku bliżsi ostatecznego rozwiązania. Pocieszający jest fakt, że zawsze wracamy – tym razem z dwu wypraw: jednej krótszej, drugiej dłuższej.

Krótszą stanowiło pójście po rozum do głowy, zakończone wzmocnieniem drużyny o Matheney, coreanitkę (tym razem nie parającą się paladyńskim fachem, ale służącą protektorowi Mithril w charakterze kleryczki) oraz krasnoluda Amelanchiera, wojownika spłacającego rodzinny dług względem miasta. Oboje bardzo wzmocnili naszą pierwszą linię, jako że Matheney włada mieczem z wprawą, której nie powstydziłby się paladyn, a kleryczka dodatkowo wspiera Cinnamon na polu magicznego leczenia, tak nam ciągle w Banewarrens potrzebnego.

Dłuższą wycieczką, jak się łatwo domyślić, była kolejna wyprawa w zakazane podziemia. Jak już zaznaczyłem na początku raportu, nadal nic z tych kolejnych wypadów do danarowej piwniczki nie wynika, jeżeli nie liczyć okazjonalnych potyczek i ciągłego dorysowywania dalszych elementów coraz bardziej skomplikowanej mapy. Korytarze zdają się nie mieć końca i choć słyszymy niezmiennie od Yaeshli opowieści o "sercu Banewarrens", jakoś ani my, ani ona, nie mamy wrażenia, że to już gdzieś blisko. Jeżeli cokolwiek, zaczyna nam ostatnio towarzyszyć wrażenie, że z każdym pokonywanym metrem raczej się od niego oddalamy...

Wspomniane potyczki nie dotyczyły tym razem, o dziwo, żadnych konkurujących z nami eksploratorów, ale istot zamieszkujących to miejsce od wieków. Odbyliśmy krótką, choć brzemienną w następstwa dyskusję z uwięzionym nad bezdenną przepaścią duchem. Przekonaliśmy rozwścieczonego elementala powietrza, że nienajlepszym pomysłem jest napadanie na nieszukających z nim zwady podróżnych, nawet jeżeli w gorączkowym pośpiechu zwiedzając jego miejsce zamieszkania zniszczyliby nieopatrznie jakiś przeklęty arras. Jednym dobrze dobranym zaklęciem odesłaliśmy w niebyt coś, co z braku lepszych określeń nazwę tutaj szambołakiem, gnieżdżącym się w kanalizacji pewnej fontanny...

Jutro wczesnym rankiem udajemy się tam znowu, w poszukiwaniu jakiegoś końca. Czy choćby jego początku. Czy nawet śladu widoków na jego początek. Zza któregoś zakrętu, zza jakichś zamkniętych drzwi, zza przepaści, magicznych barier, zza pleców kolejnego przeciwnika musi się przecież kiedyś nam ukazać. A wtedy zrobimy jedyną rzecz, jaką wypada zrobić.

Odeślemy Banewarrens i wszystko, co w nich się znajduje, w zapomnienie. Na dobre. Na zawsze.

Albo to, co z braku wpływu na wieczność za "zawsze" będzie można uznać.

Z pozdrowieniami,

Tadhg Mhic Draodoir

 

Q'Inniú Qurtzon

Lower Court Park 22

Hollowfaust

Szósty dzień Vangalota, n-ty dzień wypraw w Banewarrens

Q'Inniú,

Pozwól, że na początek poczynię pewną obserwację natury emocjonalnej: całe to łażenie po podziemiach, zbawianie świata i ciągłe życie na kredyt właściwie zaczyna mnie bawić. Coraz częściej są źródłem niepohamowanej radości te wszystkie niebezpieczeństwa, przeciwności, zagadki i tajemnice. Nie śmieszy mnie to już nawet przez łzy, i choć na pewno nie do rozpuku, niemniej na pewno bardziej śmieszy niż przeraża. Przychodzi taki moment, w którym organizm po prostu odmawia dalszej współpracy w strachu. Jak treser węży, małymi dawkami trucizny uodporniony na jad swoich podopiecznych, zdaję się być całkowicie uodporniony na wszelkie przejawy i aspekty życia, które innych wpędzają w panikę. Na dodatek, jako że zawsze śmieszył mnie paradoks, purnonsens i burleska, ostatnio śmieję się częściej i bawię lepiej niż kiedykolwiek w życiu.

Na bieżąco zdarzy mi się jeszcze czasami, odruchowo i w ograniczonym zakresie, uwolnić do krwiobiegu odrobinę adrenaliny, ale później już tylko zwiększam rozbawieniem poziom endorfin. Widok przyjaciela, wślizgującego się na środek metalowej podłogi pomieszczenia, wymachującego bezradnie rękoma i trafianego dwoma błyskawicami, początkowo oczywiście stresuje. Stres powinien rosnąć na widok straszliwych (czytaj: przezabawnych) ostrzy, cudem nie rozkrawających go na czworo, ale ja już po prostu BAĆ SIĘ NIE JESTEM W STANIE!!!

Zresztą jak się nie śmiać, kiedy w chwilę później Amelanchier, mężny przedstawiciel przykrótkiego, krasnoludzkiego rodu, spłacający dług honorowy względem Mithril na etacie wojownika w naszej drużynie, trzymając pod jedną pachą Cinnamon, a pod drugą Oshira zapieprza po ścianie, posapując i mrucząc jakieś niewyraźne przekleństwa w głębi swojego hełmu? Jak powstrzymać wkradający się na usta uśmiech, kiedy wszystkie te zabiegi zaprowadzają nas nad bezdenną przepaść, znad której będziemy w chwilę później musieli wracać, jeszcze raz nadwerężając godność zarówno tragarza, jak i osób robiących za bagaż?

Co najmniej jakbyśmy potrzebowali komicznego przerywnika, na łańcuchu podwieszonym nad otchłanią, wewnątrz wiszącej tam czarnej zbroi, pojawia się jakaś półprzeźroczysta postać. Wymiana zdawkowych grzeczności zmienia się szybko w wokalny atak ducha. Guillermo blednie, szarzeje i wszyscy już wiemy jak musiał wyglądać jego dziadek. My, czyli pozostali, też odczuliśmy destrukcyjny wpływ energii negatywnej, jednak udało się nam pozostać, choć kredowobiałym, przy swoim naturalnym wieku. Nasz odwrót jest zapewne jeszcze śmieszniejszy, i na pewno bardziej chaotyczny, niż podróż w stronę dyndającego bezsilnie i rzucającego wściekłe przekleństwa eks-rycerza. Atak paniki jest indukowany magicznie, więc kiedy tylko opanowujemy się w następnym pomieszczeniu, a boska łaska Madriel, działając przez Cinnamon, oddaje Guillermo stracone lata, wybuchamy niekontrolowanym śmiechem. Mój grzęźnie mi jednak w gardle gdy zdaję sobie sprawę, że mój Ebony Staff, prezent od nekromantów z Hollowfaust, został nad przepaścią.

Duch duchem, strach strachem, ale ja po prostu muszę tam wrócić. Ta cholerna laga jest zbyt magiczna, i zbyt moja, by ją tak sobie przy jakimś nieumarłym prostaku porzucić. Chwała niebiosom Cinnamon jest w stanie obdarzyć mnie chwilową, ale za to stuprocentową, odpornością na działanie mocy ducha. Lecę na ponowne z nim spotkanie na skrzydłach Greater Mark of Air, a skoro ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, zanim wracam z odzyskanym ekwipunkiem upewniam się, że duch będzie mieć o kilka powodów więcej do zabawnego podskakiwania na swoim łańcuszku. Mieszam dość dowolnie powody magicznej i konwersacyjnej proweniencji w jedyną w swoim rodzaju ofensywną prowokację. Duch rzeczywiście podskakuje, wyjąc i szczerząc eteryczne, silnie jeszcze za życia nadpsute, zęby. I nic na to nie poradzę – widok ten mnie śmieszy.

Tak jak śmieszą mnie, zamiast denerwować, dalsze wypadki. Pojawienie się niejakiej Matheney, niewiele, jeżeli w ogóle, różniącej się od Gabriela. Nie jest co prawda paladynem, lecz kleryczką, ale tak jak nasz paladyn służy Coreanowi sercem, Miastu Świątynnemu natomiast – silnie opancerzonym ramieniem wyposażonym w nielichy miecz. Ma nawet, żeby podobieństwa poszły dalej, różdżkę, choć, jakby się temu bliżej przyjrzeć, bardziej użyteczną od gabrielowej... Usunąwszy nią fizyczne ślady spotkania z duchem, usuwa chyba przy okazji resztki rozsądku z naszych głów. Mieliśmy wracać do Mithril, a tymczasem wszystkim zachciewa się dalszych eksploracji. Proszę bardzo, nie ma sprawy; sprawdźmy na własnej skórze, jakie to triki kryją się w dalszej części Banewarrens. Jakież to figle może nam jeszcze spłatać los?

Niezłego psikusa sprawił konserwującemu wnętrze podziemi konstruktowi, uruchomionemu kiedyś przez Nestera. Chcemy go – golema, nie Nestera - przepytać na okoliczność jakiegoś przejścia na następny poziom lochów, ale okazuje się to raczej niewykonalne. Otóż naszego mechanicznego przyjaciela znajdujemy w rozsypce. Dosłownej. Z ręka w metaforycznym, bo po co animowanemu urządzeniu naczynie na mocz, nocniku. Na nic nie zdaje się próba pozbierania go, wybacz ponowną, fizjologiczną metaforę, do kupy. Brakuje podstawowego elementu, rubinowych, magicznych oczu, po włożeniu których całość zaczyna działać. Zabieramy komicznie bezwładną, metalową lalkę ze sobą i próbujemy na własną rękę znaleźć drogę w głąb.

Niezłą zabawę muszą mieć moi kompani, gdy znalazłszy (po długich poszukiwaniach) nie poddające się manualnej perswazji Oshira (po równie długich próbach) tajne przejście i rozwiawszy przy pomocy czaru Cinnamon magiczną ciemność kryjącą obiecująco wyglądającą dźwignię, postanawiam przetestować jej przydatność w jedyny sposób, który przychodzi mi do głowy. Pociągam za nią, unosząc się jakieś pięć metrów nad podłogą, podczas gdy pozostali, przezornie schowani za drzwiami, z ciekawością obserwują rozwój wypadków. Sufit spada z przeraźliwym hukiem. Zanim jednak zostanie ze mnie wgnieciona w posadzkę płaskorzeźba nekromanty, teleportuję się do paladyńskiego obozu przy wejściu na drugi poziom Banewarrens. Wściekły, ale i rozbawiony, drepcę pracowicie z powrotem. Sufit, okazuje się, nie spadł całkiem, a tajne przejście rzeczywiście się otworzyło.

Zabawna, bo jak to można inaczej nazwać, jest konieczność zawezwania adepta z Gildii Cienia do otwarcia następnych drzwi, opierających się, podobnie jak poprzednie, naszym próbom nauczenia ich bardziej otwartego stosunku do rzeczywistości. Wielka drużyna bohaterów Mithril z zażenowaniem i lekkim rozbawieniem patrzy, jak pryszczaty wyrostek odczytuje Knock z dostarczonego przez mnie zwoju. Ryżawy smarkacz z tryumfem spogląda na mnie, mentalnym rzutem na taśmę powstrzymując się od powiedzenia czegoś w rodzaju "Trzeba się było uczyć transmutacji, dziadku". Nawet nie wie, bo niby skąd, że swojemu behawioralnemu szóstemu zmysłowi zawdzięcza bezpieczny powrót na powierzchnię, zamiast poddania go nieprzyjemnym skutkom rzuconego w odwecie za bezczelność Touch of Idiocy.

Po zastanowieniu się muszę przyznać, że w swoich działaniach przypominamy tego niedorostka, przypominamy go bardziej niż byśmy chcieli przyznać. Robimy coś, czego reperkusji nawet się nie domyślamy. I dobrze, bo gdybyśmy ich byli w pełni świadomi, pewnie siedzielibyśmy w Mithril, płacząc w poduszki. A tak, wędrujemy sobie radośnie, niepomni nieprzyjemnych doświadczeń ciągle wtykamy nosy w nie swoje sprawy, niezmiennie pchamy palce między drzwi. A czasem, jak na przykład tego dnia, niektórzy z nas rzucają Detect Magic w kierunku w oczywisty sposób magicznego ni to parawanu, ni gobelinu.

Matheney, która tego wyczynu dokonała, chwilowo traci wzrok, oślepiona siłą i intensywnością magicznych emanacji. Jest to z dwu powodów litościwe oślepnięcie: po pierwsze nie jest w stanie zobaczyć, że tak podstawowy błąd w sztuce rozśmiesza mnie prawie do łez, w której to radości wtóruje początkowo Cinnamon. Nie widzi także, i jest to drugi z powodów, jak uśmiech Cinnamon znika, a jej oczy rozszerzają się na widok wychodzącego bezpośrednio z posadzki elementala powietrza. Ogromnego. Strasznego. Zupełnie, ale to zupełnie nie ubawionego naszą w pomieszczeniu obecnością.

Skutki tego braku poczucia humoru odczuwa jako pierwszy Guillermo, zaatakowany z całą furią przez lodowate, wściekłe i śmiertelnie niebezpieczne tornado, poruszane skrajnie złą wolą, której na pewno nie pomogło przebywanie przez wieki w zamknięciu tutaj, gdzie nawet powietrze przesiąka atmosferą zgromadzonego zła. Cinnamon wykrzykuje słowa zaklęcia leczącego, które Holy Channel za chwilę bezbłędnie przekaże, lecząc wojownika. W ostatniej chwili z wiru powietrza zmieszanego z nienawiścią oddziela się potężna macka i zadaje kleryczce cios, wytrącając ją z równowagi. Magia lecząca rozpływa się bezużytecznie. Stworzenie wyje tryumfalnie.

Postanawiam dać mu dodatkowy powód do wycia i wygarniam ze wzmocnionego Seek the Soulless w niego, w parawan oraz wszystko, co się w komnacie znajduje. Ani tynk, ani mozaika na podłodze, z której wyszedł przed chwilą stwór, ani nawet magiczny gobelin nie są w stanie się oprzeć niszczącej magii czaru. Atakujący nas tajfun nienawiści – wręcz przeciwnie. Obrywa co prawda, ale za mało, by mówić o poważnym uszkodzeniu. Nie jestem specjalistą od wkurwionych elementali, ale gdybym miał tę wiedzę czerpać z przyżyciowych obserwacji, teraz byłby idealny moment do rozpoczęcia takich studiów. Uśmiecham się do swoich myśli, przygotowując do następnego zaklęcia, jednak stworzenie nie czekając na powtórkę z rozrywki zmienia się w znikający w głębi korytarza wirujący kłąb igiełek lodu i czystej wściekłości, wychwytujący i unoszący z sobą wszystkich moich towarzyszy za wyjątkiem Guillermo, patrzącego na mnie z pytaniem w oczach znad szczątków parawanu. Czyżby powody do śmiechu właśnie się skończyły?

Z początku sytuacja rzeczywiście nie wygląda specjalnie zabawnie: nasz przeciwnik jest szybszy, silniejszy i bardziej odporny niż my. Gania sobie teraz gdzieś po Banewarrens, tarmosząc, gniotąc i obijając w swoim wnętrzu dwie kleryczki i dwóch wojowników, a tymczasem my nie jesteśmy w stanie nawet go dogonić. I co potem, nawet gdybyśmy go dogonili? Jedynie magia nieco go uszkodziła, próby Guillermo i Oshira w zakresie ręcznego spacyfikowania spełzły na niczym. Kaszana, kolego Tadhgu, tym razem możesz się zacząć bać...

Problem w tym, że jakoś nie mogę. I to nie dlatego, że Guillermo patrzy na mnie, jakbym miał okazać się nagle mężem, czy może raczej nekromantą, opatrznościowym. Nie dlatego, żeby się nie było o kogo, ani o co, ani czego, bać. Nie boję się, bo jestem zbyt zajęty. Wygrzebywaniem z pamięci wszystkiego, co kiedykolwiek przeczytałem bądź usłyszałem o takich stworzeniach. Przypominaniem sobie rewelacji Cinnamon na temat komnaty z posągiem nimfy Estalady oraz efektów magicznych od tysięcy lat tam obecnych. Dobieraniem najskuteczniejszych z zapamiętanych dzisiaj zaklęć. A potem, przeszedłszy spokojnie kilka kroków, uśmiecham się radośnie. I równie radośnie wykrzykuję w głąb korytarza kilka starannie dobranych pod kątem prowokacyjności i sprośności uwag na temat elementali. Na wszelki wypadek w języku tytanów. To powinno dotrzeć.

Dociera, mimo ryku powietrza, przez kilkadziesiąt metrów wijącego się korytarza, prosto do adresata, który chwilę wcześniej upuścił swój cenny, czteroosobowy ładunek po tym, jak na sugestię Cinnamon złapali się wszyscy za ręce, zwiększając niniejszym ciężar jednostkowy. Maksymalnie rozwścieczonego, udaje mi się go jeszcze bardziej rozjuszyć, choć wydawałoby się to niemożliwe. Napędzane własną furią powietrze runęło prosto na mnie, nabierając zawrotnej prędkości. Zderzenie było nieuniknione i, jak wszystko co nieuniknione, nastąpiło. Jakieś pół metra przed moją uśmiechniętą ironicznie twarzą.

W ułamek sekundy później moje zaklęcie przeorało naszego przeciwnika, ciągle zaskoczonego potęgą obecnej tu od wieków blokady przeciw zawezwanym z innych wymiarów stworzeniom. Elemental postanowił nie czekać na następny atak z mojej strony, ale ruszył z powrotem ku biegnącym w naszym kierunku moim kompanom. Na szczęście Matheney w przypływie geniuszu zdołała wykrzyczeć słowa czaru ochrony przed złem, uniemożliwiającego atak rozwścieczonego tornada. Niespodziewanie dla samego siebie, myśliwy stał się ofiarą, miotającą się bezsilnie między dwiema niemożliwymi do sforsowania barierami. Kilka sekund później było już po wszystkim. Atmosfera Banewarrens wróciła do charakterystycznego dla siebie bezruchu.

Doskonałe humory towarzyszą nam aż do momentu, gdy napotykamy na blokującą dalszą drogę magiczną barierę. Jest to kolejny przykład na to, że mieszanie uprzedzeń, szowinizmu i magii potrafi prowadzić do bardzo nieprzyjemnych wydarzeń. Przekonuje się o tym na własnej skórze Guillermo, którego charakter z jakichś względów nie odpowiada twórcom Banewarrens. Przekonuje się szybko i bez możliwości uniknięcia bolesnej lekcji etyki. Właściwie jedynie temu, że rzucony przez Cinnamon Holy Channel ciągle działa, zawdzięcza zdrowie i życie. Wydaje się, że jedynie paladyni mogą w miarę bezpiecznie barierę pokonywać, natomiast każdy, kto ma w zwyczaju z wąskiej ścieżki prawa i dobra w życiu od czasu do czasu schodzić, tutaj także może zejść. Tyle, że śmiertelnie.

Ażeby sprawom nadać kolejny stopień skomplikowania, wydaje się, że dokładnie w połowie bariery kończy się jeden wymiar, a zaczyna następny, więc jakiekolwiek próby teleportacji nie wchodzą w grę. Trzeba znaleźć inny sposób, sposób który o tyle musi istnieć, że z tego co wiemy, Eslathagos trochę różnił się poglądami na kwestie moralności od Danara, a jednak trudno podejrzewać, żeby po własnym loszku nie mógł się swobodnie poruszać. Przyglądam się barierze rzuciwszy zaklęcie wykrycia magii. Ciężkie sploty obecnych tu czarów wydają się sugerować dwie rzeczy: po pierwsze, zaklęcie jest praktycznie nie do zdjęcia, stanowiąc samo w sobie swego rodzaju artefakt. Po drugie, mam wrażenie, że jego konstrukcja sugeruje możliwość zawieszenia jego działalności na wypadek podania jakiegoś hasła. Jedyne, co musimy zrobić, to zgadnąć jak mogłoby brzmieć.

Po zwyczajowych w takich sytuacjach propozycjach, z których żadna nie nadaje się co prawda do przeniesienia na papier, ale za to jest źródłem radosnych wybuchów nerwowego śmiechu, ktoś wpada na pomysł użycia słowa, za pomocą którego próbowaliśmy kilka godzin wcześniej otworzyć co najmniej pięć portali, w tej liczbie także ten otwarty przy pomocy ryżawego adepta. "Estalada". Splecione kordy potężnej mocy cofają się niezauważalnie, jakby czyniąc przejście dla wypowiadającej to słowo osoby. Jesteśmy w domu. No, w każdym razie na kolejnym etapie podróży i zarazem następnym poziomie Banewarrens. Czy to już aby serce koszmaru?

Jeżeli tak, to dlaczego chce mi się śmiać, kiedy Guillermo za kolejnymi drzwiami znajduje gadającą iluzję Danara, przestrzegającą przed niebezpieczeństwami czyhającymi na niepowołane osoby, błąkające się po podziemiach? Może dlatego, że aż nazbyt łatwo przychodzi mi wyobrazić sobie Eslathagosa, gdy po raz dziesiąty, setny czy tysięczny przechodząc obok musi znosić jękliwe przestrogi swojego dawnego ja. Widzę wyraźnie, jak tętni mu na skroni żyłka, wiem, że za każdym razem od nowa obiecuje sobie, że jutro usunie tę nużącą magiczną maszynkę, choć oczywiście następnego dnia ma ważniejsze rzeczy do zrobienia, na skutek czego i my, wieki później, możemy podziwiać skutki narcystycznego niewyżycia byłego świętego. Tak zupełnie nawiasem mówiąc, to trzeba być nieźle oderwanym od rzeczywistości i zrozumienia natury istot uchodzących za inteligentne by nie zdawać sobie sprawy, że tego rodzaju ostrzeżenia są o kant tyłka potłuc. Bardziej do pójścia w głąb podziemi zachęcałaby już chyba tylko strzałka z napisem "Skarb – 800 jardów".

Jedno jest pewne, skarbu w takiej odległości od iluzji właściciela nie znajdujemy. Napotykamy natomiast pomieszczenie z fontanną, co nawet jak na miejscowe warunki wydaje się dość ekscentrycznym pomysłem. Nie mniej ekscentrycznym, dodać należy, od wystroju komnaty, pokrytej płaskorzeźbami czteroskrzydłych aniołów, spoglądających na nas kamiennym wzrokiem ze wszystkich ścian. Oshir nie byłby sobą, gdyby nie zaproponował wysikania się do zdobnej w kamienne kwiaty fontanny, ale zanim przechodzi od słów do czynów, fontanna kontratakuje, wyrzygując ze swoich głębi coś więcej niż wodę z produktami przemiany aminokwasów. Na widok oshirowego zdumienia parskam śmiechem. Czarne, bezkształtne ni to cielsko, ni galareta rzuca się na osłupiałego vigilanta...

Cokolwiek to jest, szybko odchodzi w czas przeszły dokonany, nie czyniąc nam większych szkód, niemniej znów nie można się obejść bez wydatkowania dość dużej ilości energii magicznej. Postanawiamy wrócić do Mithril, by trochę odpocząć, wyspać się i uzupełnić braki w zaklęciach, którymi dysponujemy. Powrót, choć nie tryumfalny, przebiega w radosnej atmosferze. Po fazie manii przyjdzie pewnie faza depresji, ale na razie humor mi dopisuje. I niech przymiotnik "wisielczy" pałęta się gdzieś po głowie, niech ciśnie się pod pióro, niech próbuje ostrzec przed tym, co prędzej czy później nadejdzie.

Na razie jest równie śmieszny jak widmo Danara, przez milenia głoszące wciąż te same, wyświechtane od powtarzania i bezużyteczne jak całe to jego Banewarrens, frazesy.

Radosna buźka,

Tadhg

Na początek?