strona kampanii
d20 Modern
Marcina Turkota
dziekuję
Paulowi Klee
za inspirację
<o< kampanie >o< wstęp >o< świat >o< bohaterowie >o< opowieści >o>

Voodoo Blues

o> prolog

o> Pizza Blues

o> część I

o> część II

o> część III

o> część IV

o> część V

o> Trucizny...

Opowieść Trixie

Nyadinu

Historia Johna

Glina...

Opowieść loa

VOODOO BLUES

Pizza Blues

I

Trixie wreszcie wynurzyła się z mgły. Nigdzie nie było Trish. Trixie zatrzymała się i rozejrzała wokół. Była na ulicy zupełnie sama.

- Trish! Trish, gdzie jesteś u jasnej cholery?! - zawołała.

Odpowiedziała jej cisza, a potem odległe ujadanie psa. Mgła powoli rzedła, ukazując długą prostą ulicę, przy której w karnym rzędzie spoczywały ogromne cielska magazynów, ledwo oświetlone małymi lampami, wiszącymi nad drzwiami każdego z nich. Trish zniknęła. Trixie usiłowała sobie przypomnieć wydarzenia ostatnich godzin. By to zrobić, musiała przebić się przez otępiającą błonę marihuanowego odlotu. Myślami o grawitacji odpychała od siebie wrażenie lekkości i chęć lotu. Myślała intensywnie. Były razem z Trish na jakiejś imprezie - dużo fajnych ludzi, dużo fajnego towaru. W pewnym momencie Trish powiedziała: "Idziemy Trixie. Nie, Trixie, Bill nie idzie z nami. Ani Giordano. I ubierz się wreszcie!". Potem szły ulicą, świecił księżyc, a Trish coś mówiła. Trixie nie wiedziała co, bo sama kręciła się wtedy wokół własnej osi a jej myśli były srebrzystymi motylami. A potem była ta mgła...

- Trish!! Trish!! - ponownie zawołała Trixie. Zaczynała się denerwować.

I nagle drzwi jednego z pobliskich magazynów otworzyły się. Trixie zadrżała. W drzwiach pojawił się wysoki, chudy człowiek w czarnym ubraniu, z długimi, białymi dreaddami i w wielkim, czarnym cylindrze z tasiemką w szachownicę. Człowiek wychynął z drzwi i powiedział: "zamilcz siostro..."

Beauvoir stanął w drzwiach magazynu. Na ulicy stała młoda dziewczyna w kusej sukience. Rozglądała się wokół zdezorientowanym wzrokiem.

- Zamilcz, siostro... - powiedział cicho. Spojrzał w dół ulicy. Mgła już się rozpraszała.

"Dziewczyna właśnie przeszła. Poza tym jest chyba zupełnie zaćpana." - pomyślał - "Dobrze, że tutaj, nie w centrum, albo w dokach..."

Podszedł do niej. Cofnęła się odruchowo.

- Nie obawiaj się, siostro. - powiedział najspokojniej, jak potrafił. - Myślę, że potrzebujesz teraz snu...
- Tak. - odparła otępiałym głosem. - Ale Trish...ona zniknęła...
- Tak, rozumiem. Ale teraz musisz spać.

Wprowadził ją do środka, pomógł wejść na antresolę. Posadził ją w fotelu. Z blaszanej szafki na akta wyjął wojskowy koc, ukradziony przez Johna z jednostki, i przykrył nim dziewczynę. Zasnęła błyskawicznie, ściskając kurczowo swoją maleńką torebkę. Obok, zwinięty na swoim fotelu, zachrapał John. Beauvoir zszedł na dół i poczekał do północy. Potem przemówiły loa.

II

Sprzątacz rozpoczął swoją pierwszą rundę tego dnia. Nad sofą unosiły się kłęby dymu z cygara Cioci. Beauvoir siedział na swoim ulubionym miejscu - poręczy sofy - i przyglądał się swoim współlokatorom. Mógł tak siedzieć bardzo długo. Jednym z błogosławieństw loa była zmiana sposobu postrzegania czasu. Beauvoir nigdy nigdzie się nie spieszył, zawsze miał czas. Co więcej, samo poczucie czasu również nieco się rozmyło. Nie wiedział zatem Beauvoir, ile dokładnie czasu minęło, gdy posłyszał, że któreś z dwojga śpiących się obudziło.

Sprzątacz był już w połowie magazynu.

Po chwili Beauvoir zobaczył dziewczynę, zdążającą do znajdującej się na antresoli toalety. W chwilę potem usłyszał straszliwy chlupot i plusk eksplodującej muszli klozetowej.

Uśmiechnął się szeroko.

Pojawiła się na schodach w zupełnie przemoczonej sukience. Mokry materiał przyjemnie lepił się do miłych oku kształtów dziewczyny.

- Cóż, zapomniałem... - zaczął Beauvoir.
- Gdzie ja jestem? - przerwała mu. - I czy jest tu gdzieś normalna toaleta?
- Na które z pytań odpowiedzieć najpierw? - Beauvoir nie przestawał się uśmiechać. - Może na to drugie. Prysznice i toalety są tam. - wskazał ręką przybudówkę w rogu magazynu. - Potem pomówimy o reszcie.

Ruszyła we wskazanym kierunku. Po kilku minutach wróciła w nowej sukience, równie wiele odkrywającej, jak poprzednia. Beauvoir był ciekaw, co jeszcze jest w tej torebce. Dziewczyna usiadła na sofie, dokładnie na Cioci. Dym z cygara wydawał się wydostawać z uszu dziewczyny. Beauvoir nie powstrzymał śmiechu. Ciocia, ogromna Murzynka - Mamaloa - patrzyła z dezaprobatą na całą tą sytuację. Sprzątacz już wracał i zaczął od nowa.

- Zatem zacznijmy od początku. - powiedział Beauvoir. - Jestem Beauvoir. Mieszkam tu i to mój dom. Ten śpiący na górze, to John Doe, mój przyjaciel. On również często tu pomieszkuje.
- Ja jestem Trixie. - odparła Trixie. - I nie wiem, gdzie jestem, ale wiem, że jestem głodna.

Podeszła do lodówki. Wewnątrz znalazła stary kawałek sera, śrubokręt, kilka kartek papieru, kilka puszek z piwem i butelkę wody mineralnej.

- Co wy jecie? - zapytała Trixie, spoglądając zaskoczonym wzrokiem na Beauvoira. - Macie tu jakąś kuchnię?
- Owszem, tutaj. - powiedział Beauvoir, wskazując trzymany w dłoni niewielki telefon komórkowy. - Jak rozumiem, mam zamówić śniadanie?

Wcisnął klawisz z numerem 3.

- "Kahoona Pizza", słucham? - powiedział głos.
- Witam. - powiedział Beauvoir.
- Jedna wyjebista pizza voodoo ze wszystkimi dodatkami i jedna wyjebista z jajkiem sadzonym, tak?
- Owszem. - odparł Beauvoir uśmiechając się promiennie. - I jeszcze dodatkowo jedna norma, margarita.
- Już przygotowujemy, dziękujemy za zamówienie.
- Dziękuję również. - powiedział Beauvoir i rozłączył się.

W międzyczasie na schodach pojawił się John - postawny, gładko ogolony krasnolud w czarnym mundurze i wysokich, wojskowych butach. Spojrzał na Trixie, na Beauvoira, raz jeszcze na Trixie, potem na Beauvoira i zrobił bardzo zdziwioną minę.

- Pozwól John, że ci przedstawię. To panna Trixie. Trixie, to John Doe, o którym ci wspominałem.
- Powiedz mi Beauvoir, co ona tu robi? - zapytał rozespanym głosem John.
- Dziś w nocy Trixie przeszła na naszej ulicy.
- Przeszła?
- Wiesz, "przeszła" .- powiedział Beauvoir, akcentując ostatni wyraz.
- Ach, tak. - powiedział John. - To przykre.
- Ale co? - wtrąciła się Trixie. - Nie wiem, o czym wy mówicie.
- Lepiej usiądź. - odparł John. - Beauvoir, wytłumacz jej.

Beauvoir posadził Trixie na sofie, obok Cioci, która podziękowała mu uśmiechem, obnażającym pożółkłe od tytoniu zęby. Sam przysiadł na poręczy sofy.

- Zatem, ujmując rzecz najprościej, przeniosłaś się ze swojego Nowego Orleanu do "naszego". Prawdopodobnie twoje miasto niewiele się różni od naszego, jednakże zapewne są również różnice zasadnicze. Dlatego nie mogłaś znaleźć swojej przyjaciółki. Została w tamtym świecie.
- Witaj w Iluzjanie, dziecinko. - wtrącił John.

Rozległo się pukanie do drzwi.

- O! Zamówiłeś już śniadanie! - rozpromienił się John. - Ja odbiorę, mnie nigdy nie pytają o napiwek, hehehe.
- Zaraz, moment, mówicie, że jestem w jakimś innym świecie, gdzie żyją hobbity i inne dziwaczne istoty?
- Krasnoludy! - zakrzyknął od drzwi John.
- I nie ma tu Trish?
- Nie ma, bo to jest inny świat. - powiedział Beauvoir. - Jeśli chcesz, możesz u nas zostać.
- Tak, dzięki. - powiedziała Trixie, cofając się w stronę drzwi. Po drodze minęła zaskoczonego Johna.
- Wybierasz się gdzieś? Właśnie przywieźli śniadanie...
- Nieee, dzięki... - odparła Trixie.

Beauvoir siedział wciąż na poręczy sofy i patrzył na nią przenikliwym, spokojnym wzrokiem.

Trixie wybiegła przez drzwi.

John usiadł na sofie i rozdzielił pizze. Spojrzeli po sobie, po czym jednocześnie stwierdzili:
- Wróci.

III

Trixie zagłębiła się w nowe/stare trzewia miasta. Bacznie rozglądała się wokół siebie, podświadomie szukając potwierdzenia słów Beauvoira, które w dziwny sposób zagłuszały jej myśli o tym, że nic się nie zmieniło, a w magazynie spotkała parę szaleńców.

Z pozoru wszystko było takie samo, te same krzywe i chaotycznie porozkładane uliczki. Trixie skarciła się w myśli. Przecież jestem w "swoim" mieście. - pomyślała. Nagle jej "ontologiczne" przemyślenia przerwało gwałtowne, donośne i jakże ontologiczne burczenie w brzuchu. Czy oni nie dostali właśnie pizzy, gdy wychodziła? Szybko odgoniła od siebie te natrętne myśli. Zaczęła rozglądać się za Mc Donaldem, lub KFC, jednakże nigdzie nie spostrzegła znajomych łuków żółtej litery "M", ani roześmianej, przyjacielskiej twarzy Colonela Sandersa. Za to dokoła roiło się od maleńkich, mikroskopijnych knajpek, z których wysączał się ekwilibrystyczny, połamany jazz z mięsistym, na przemian smutcholijnym bluesem. Nie było nawet śladu jakiegokolwiek fast-fooda. Burczenie w brzuchu Trixie zaczęło przypominać ryk silnika ośmiolitrowego krążownika szos. W końcu Trixie zaszła do jednej z knajpek. Wkrótce jednak okazało się, że pieniądze, którymi dysponuje jakoś dziwnie nie odpowiadają tutejszej walucie.

"Nie, to niemożliwe..." - pomyślała. - "...to muszą być resztki wczorajszego tripa, namieszałam i jeszcze mi się "odbija". Rozglądając się wokół uważnie, Trixie ruszyła w stronę kampusu uniwersyteckiego, w którym mieszkała wraz z Trish. Gdy wchodziła na teren miasteczka, nagle z okna jednego z budynków uniwersyteckich wyzionął potężny, kilkunastometrowej długości, słup ognia. Po chwili płomień zgasł, a z okna dało się słyszeć: "zaliczone!". Trixie gwałtownie przyspieszyła kroku.

W pokoju Trish spotkała kilkoro zupełnie obcych ludzi, z czego dwoje z nich z pewnością ludźmi nie było. Utrzymywali, że mieszkają w tym pokoju od początku roku.

Trixie stała zupełnie sama pośrodku Nowego Orleanu. Znała to miasto doskonale, lecz to nie było TO miasto. Znała jego topografię, układ ulic - a jednak było jej zupełnie obce, wypełnione obcymi ludźmi i nieludźmi.

Trixie stała pośrodku obcego, doskonale znanego miasta.

IV

Odgłos silnika ustał, a potem rozległo się pukanie do drzwi.

- Ja odbiorę. - powiedział Beauvoir, uśmiechnął się i wstał ze swojego ulubionego miejsca.

Po drodze wyjął z kabury Gniew Loa. Stanął w drzwiach drapiąc się wielką lufą pomiędzy dredami. Z przekrzywionym cylindrem na głowie mierzył dużo ponad dwa metry.

- Pizza. - powiedział dostawca. Znał swoich odbiorców dobrze, ale zazwyczaj odbierał ten mniej szalony - krasnolud. Tymczasem w drzwiach stał ten wysoki, krukopodobny Kreol z wielkim rewolwerem.

- Pizza! - zakrzyknął Beauvoir i powoli schował Gniew Loa. Uśmiechnął się, widząc spojrzenie chłopaka, bacznie śledzące trasę rewolweru. Dostawca wyraźnie odetchnął, gdy Beauvoir zapiął kapsel kabury. - Masz wydać z piętnastki? - zapytał houngan, podając chłopakowi piętnastodolarowy banknot.

- Taa.., jasne. - odparł dostawca, błyskawicznie wydał resztę i rzucając szybko "smacznego" pomknął do wozu.

Długo wpatrywał się w lusterko wsteczne, nim zniknął za zakrętem.

- Wiesz, John...- zaczął Beauvoir niosąc pizze. - ...myślę, że czasem warto by dać im jakiś napiwek...
- No, co ty, Beauvoir. - oburzył się krasnolud. - Człowieku, oni dzięki nam zarabiają.
- Hmmm, to może by się tam kiedyś pojawić? W sumie nawet nie wiem, jak wygląda ta pizzeria. - Beauvoir zaczął drapać się w brodę, zastanawiając się nad wyglądem "Kahoona Pizza".
- W sumie, to ani ty ani ja nie wiemy nawet, gdzie ona jest. - powiedział John.
- Fakt. - odparł Beauvoir. - Zresztą, nieważne, jedzmy. Obiad stygnie.

Jak zwykle po obiedzie, John przez pewien czas "oglądał" nie działający od lat telewizor, po czym udał się na antresolę, by przespać się przed pójściem do pracy, Beauvoir zaś przystąpił do składania fetyszy. Ciocia spokojnie pykała z ogromnego cygara, Sprzątacz kręcił się gdzieś z nieodłączną miotłą.

Gdy przed dwudziestą John schodził z antresoli, Beauvoir siedział na swojej poręczy i wpatrywał się w niewidzialne dla innych duchy. Nagle odwrócił się i stwierdził:

- Mam pomysł!
- Co takiego? - zapytał krasnolud dopinając klamerki kamizelki kuloodpornej.
- Pomysł. - powtórzył houngan - Będę grał muzykę.
- Muzykę? - John zakładał już kurtkę od munduru.
- Tak. Jutro kupię dwa gramofony, mikser, płyty i zacznę grać drum'n'bass. Taki pomysł podsunęły mi loa. Dzięki temu będzie mi łatwiej się z nimi kontaktować.

Ciocia przytaknęła. Sprzątacz czyścił sufit, jakby ten był podłogą.

- Świetnie. - stwierdził krasnolud. - Zatrudnię się u ciebie jako bramkarz, hehe. A na razie lecę. Trzym się.
- Loa z tobą, bracie. - powiedział Beauvoir i ponownie zanurzył się w swoich myślach.

V

Z zamyślenia wyrwały go niedalekie odgłosy strzałów. Beauvoir poderwał się i wyrwał z kabury broń. Ostrożnie wychylił się zza drzwi i ruszył w dół ulicy, trzymając się blisko ścian magazynów. Wraz z nim po ulicy wlókł się jego wielki, wydłużony cień, rzucany przez wiszące nad wejściami lampy. Włączył celownik; ściany i ulicę przecięła cieniuteńka smużka czerwonego, laserowego promienia. Minął cztery magazyny. Drzwi piątego były otwarte. Beauvoir odchylił je i asekurując się Gniewem Loa wszedł do środka.

Trzy osoby, z czego dwie to trupy. Obok na ziemi dwie duże pałki. Nad trupami, z Glockiem 19 w dłoni stoi...

...Trixie.

W kusej sukience, sandałach i z pistoletem w dziewczęcej dłoni wyglądała bardzo malowniczo.

Beauvoir odruchowo wymierzył w nią Gniew. Na piersi dziewczyny spoczęła czerwona kropka.

- Trixie? - zapytał z niedowierzaniem Beauvoir. Wskazał lufą trupy. - To ty?
- Ja...- zaczęła dziewczyna. - ...miałeś rację. No i chciałam wrócić do was, ale nie pamiętałam numeru... i wtedy weszłam tu, a oni mnie zaatakowali... no i...
- Dobrze. - powiedział Beauvoir i powoli odebrał jej broń. - A teraz chodźmy stąd, nim ktoś się pojawi. Nie ma tu zbyt wielu mieszkańców, ale po co prowokować złe loa.

Dochodziła północ. Beauvoir wprowadził Trixie na antresolę.

- Połóż się teraz i śpij. Ja muszę pomówić z loa. Ostrzegam, że moje rytuały są bardzo głośne i hałaśliwe.

Ale Trixie już spała.

A rytuały rzeczywiście były głośne i hałaśliwe.

<o< początek Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie całości bądź części tekstów bez zgody autorów zabronione.
następna >o>