Opowieść Tadhga sesja dwudziesta dziewiąta / trzydziesta
22. Hedrota, Miasto Świątynne
Raport No. 40#8938#458TMD
Adept Tadhg Mhic Draodoir do mistrza Gilligana, NecD, M.Th.
Otoczenie, w którym piszę ten raport, czyli solidne mury mithrilskiego Miasta Świątynnego, napełnia mnie nieczęsto ostatnio doświadczanym poczuciem bezpieczeństwa. Stałości w wiecznie zmieniającym się świecie, zewnętrznego i wewnętrznego spokoju. Tymczasem wszystko, co w ostatnim czasie dzieje się poza tym pilnie strzeżonym sercem palatynatu zdaje się na tysiączne sposoby burzyć spokój, nadszarpywać poczucie stałości i niweczyć wiarę w jakiekolwiek, nawet najbardziej złudne, bezpieczeństwo.
Nie udało mi się jeszcze do końca ochłonąć ze śmiertelnej wycieczki w głąb Wymiaru Cienia, kiedy za namową Lizetty ruszyliśmy do Quaan, siedziby naszych najpotężniejszych wrogów. Jest to ograniczony przestrzennie, będący raczej ekstradymensjonalną efemerydą niż prawdziwie oddzielnym światem, wymiar, którego łączność ze Scarnem została zerwana w bezpośrednim następstwie starcia bogów z tytanami. Z braku możliwości udzielenia naszej eskapadzie wsparcia militarnego, zostaliśmy wzmocnieni duchowo - niejasną zapowiedzią przychylności losu, udzieloną nam przez kapłankę Enkili. Fakt, że to Enkili właśnie, a nie Corean czy Madriel, zapewnił nas o powodzeniu misji zdawał się od samego początku dość znamienny, ale też chyba tylko on mógł spróbować przewidzieć nieprzewidywalne.
Quaan jest nieprzyjemnym miejscem, zamieszkanym przez jeszcze bardziej nieprzyjemne istoty - to właśnie stamtąd pojawili się nasi przeciwnicy w wyścigu do ukrytych skarbów Banewarrens. Podczas misji, z której właśnie wróciliśmy, udało nam się przerzedzić nieco ich szeregi, choć sami nie uniknęliśmy strat - życie w starciu z beholderem stracił (choć nie na długo) Nester, bard z Shadow Guild.
Za sukces należy uznać nie tylko ujście z życiem z rozlicznych potyczek z mantykorami, ogrzymi magami, trollami, dragon turtles, etc., ale także zamknięcie dwóch portali, prowadzących do naszego świata. Powinno to udaremnić plany inwazji Mithril (co wydaje się być celem wszystkich istot wokół palatynatu) oraz być może kupić nam kilka dni czasu podczas dalszej eksploracji Banewarrens.
Niestety część z tego czasu poświęcić muszę na zdanie egzaminów przed komisją nekromantów z Hollowfaust. Wiem, że zabrzmię jak dawny Tadhg, ale te egzaminy naprawdę nie mogły przypaść w bardziej niefortunnym momencie.
Pozdrawiam,
Gráinne Ní Dhraodoir
Academy Drive 45
Hollowfaust
Mithril, pod Twoją tutaj obecność
Siostrzyczko!
Czy zastanawiałaś się kiedyś jak bardzo forma przekazu wpływa na jego treść? Jesteś tutaj w Mithril, porozmawiamy pewnie już całkiem niedługo, ale... no właśnie. Ale. Tak już się przyzwyczaiłem do tego, że do Ciebie piszę, że chyba i tym razem większość tego co chciałbym powiedzieć przeleję na papier. Choćby ze względu na chronologię. Oraz, jak się tak nad tym zastanawiam, Twój spokój ducha. Chcę, żebyś podczas swojego pobytu w Mithril była przekonana, że największym z moich problemów są czekające mnie egzaminy przed komisją nekromantów z naszego rodzinnego miasta - z takim przekonaniem lepiej będzie i Tobie, i mnie.
Na początek może trochę domorosłej filozofii. Jak wiadomo, na życie większości osób składają się naprzemiennie okresy mniej lub bardziej jednostajnej egzystencji oraz momenty przełomowe, które nazwać można kamieniami milowymi. Dokładnie tak wyglądały także moje dni za dawnych, dobrych czasów - tak dobrych, że łza się w oku kręci, kiedy teraz o nich myślę. Tak dawnych, że ledwo je pamiętam.
'Dar zapomnienia'. Kiedyś skłonny byłem uważać tę kolokację za oksymoron - dziś, kiedy codzienność nie chce przestać być bezustannie przełomowa, kiedy regularnie potykam się o sąsiadujące ze sobą kamienie milowe, kiedy cały świat, stanąwszy na głowie, nie ma najmniejszego zamiaru wrócić do normalności, dziś rozumiem, że niepamięć, czy choćby towarzyszące oddaleniu w czasie zatarcie konturów wspomnień, to rzeczywiście dar. Tylko dzięki niemu jestem w stanie nadawać obłędowi pozory rozsądku i dopatrywać się w ciągłym zagrożeniu enklaw poczucia bezpieczeństwa. Wiem, że nie da się nauczyć zapominania - niejako w zastępstwie, nauczyłem się nie chcieć pamiętać. Wybiórczo. Wręcz sprawczo.
Nie chcę pamiętać, że całkiem niedawno i z zupełnie nieznanych przyczyn próbowałem sobie odebrać życie. Podejrzewam ingerencję z zewnątrz, jakiś czar, klątwę lub psychiczny przymus ze strony kogoś, komu wszedłem w drogę lub zalazłem za skórę. Prawdopodobne jest również, że wpływ naznaczonej Cieniem magii mógł się tutaj okazać czynnikiem sprawczym. Znając siebie nie podejrzewam, że zrobiłem to z własnej woli. Pewności jednak mieć nie mogę - chęć zapomnienia mogła w tym wypadku być silniejsza niż zwykle.
Nie chcę pamiętać, jak w szaleńczym pędzie od zażegnanego niebezpieczeństwa ku nieznanym zagrożeniom popełniamy znów te same błędy, nawet jeżeli nie zawsze kończy się do dla nas tragicznie. Mimo że nasze umiejętności radzenia sobie w ciężkich sytuacjach rosną, ciągle nie są - i nigdy nie będą, z czego wydajemy sobie nie zdawać sprawy - usprawiedliwieniem dla brawury, lekkomyślności i braku zdyscyplinowania. Prawda, zaczynamy planować, ale nawet najlepszy plan nie jest wart funta kłaków, kiedy nagle jedna osoba się wyłamuje i zaczyna robić coś na własną rękę. Zwłaszcza, że wskutek takiego zachowania zazwyczaj później wszyscy mają ręce pełne roboty.
Nie chcę pamiętać, że w wyniku radosnej samowoli jednego z członków naszej drużyny zmuszeni byliśmy walczyć z Dragon Turtle na zimnym, wilgotnym i z wolna obumierającym wymiarze rzeczywistości, zwanym przez jego mieszkańców Quaanem. Bezsens zaprzęgania potężnej magii do unicestwiania istot, z którymi walka nie zbliża nas do wyznaczonych celów jest dla mnie często wręcz obezwładniający. Nie zrozum mnie źle, nie chodzi mi tutaj o ochroniarskie zapędy względem wymierającej fauny - po prostu mam wrażenie, że któregoś dnia, jeżeli nie oduczymy się typowego dla Gabriela i reszty paladynów 'napierania', po jednym takich starć okaże się, że było dla nas ostatnim dzwonkiem, po którym zalega już jedynie wieczna cisza. Trafi nareszcie kosa na kamień i będzie to w naszym wypadku kamień nagrobny.
Nie chcę pamiętać, jak przez opóźnienie związane z poprzednią bezsensowną utarczką nasi wrogowie mają czas na przegrupowanie i jesteśmy zmuszeni do walki na kilka frontów, z atakującą głównie mnie z powietrza harpią, jakimś niewidocznym wrogiem mentalnie opanowującym naszych wojowników i zaczajoną w zasadzce przy teleporcie z Quaan do naszego świata grupą potworów. Z każdym trafieniem kolejną zatrutą strzałą czuję, jak opuszczają mnie siły i powoli wycieka ze mnie życie, ale to, co mnie w tym momencie boli najbardziej jest przeświadczenie, że samiśmy się o to prosili. A teraz zastanawiam się ile błędów będzie jeszcze potrzebnych, byśmy się na nich zaczęli uczyć.
Nie chcę pamiętać, że rozsądek w naszej drużynie zawsze ustępuje miejsca głośnemu gardłowaniu i dlatego właśnie wróciliśmy do Quaan ratować niewolników, których nie tylko nie potrafimy uwolnić, ale nawet przekonać do tego, by chcieli zostać wyzwoleni. Przypadkowe spotkanie z pewnym pragnącym zemsty couatlem spowodowało, że postanowiliśmy zająć się 'wymierzaniem sprawiedliwości', jak ująłby to paladyn, a de facto zamordowaniem architekta i twórcy tej obcej krainy.
Nie chcę pamiętać, jak ze śmiertelnej salwy zabójczych promieni skoncentrowanych na Gabrielu dowiedzieliśmy się, że mamy do czynienia z beholderem. Jedynie niesamowita wytrzymałość paladyna pozwoliła mu ten morderczy atak przeżyć, ale już w chwilę później podobna sztuka nie udaje się ani Nesterowi, ani naszemu nowemu sprzymierzeńcowi, couatlowi. Z beholderem ostatecznie się rozprawiamy, choć straty po naszej stronie nie są pozwalają w pełni cieszyć się z odniesionego zwycięstwa. Słodko-gorzki smak wydaje się być na zawsze naszym towarzyszem.
Nie chcę pamiętać, że jedynie cudem - i mowa tu o prawdziwym, potężnym czarze Miracle uwolnionym przeze mnie ze znalezionego u beholdera pierścienia - udaje się nam uciec z łap czekającej na nas po drodze do portalu prawdziwej armii lordów Quaan. Sprzyjające naszej misji istoty wyższe zdołały wpleść w wyzwoloną magię efekt dodatkowy w postaci wskrzeszenia Nestera, co z jednej strony wiele nam ułatwia, z drugiej jednak czyni bolesną lekcję mniej dotkliwą, a co za tym idzie mniej zapadającą w pamięć. Czas pokaże czy nasz bard wyciągnie z niej właściwe wnioski.
Nie chcę pamiętać, jak desperacki Plane Shift w wykonaniu Gehimin unosi nas z Quaan po ostatecznym zamknięciu bramy między tym nieprzyjemnym światem a kaplicą Thessyny, rzucając nas daleko od Mithril, za to niebezpiecznie blisko Morza Krwi, wysoko na podległych Hedradzie klifach Celestial Shelf. Powrót do Mithril także zawdzięczamy kleryczce Enkili i jej teleportowi.
Nie chcę, a jednocześnie nie mam wyjścia, muszę pamiętać o tym wszystkim. Tak samo jak o tym, że jestem tutaj przedstawicielem Hollowfaust, czyli miejsca, wobec którego moje uczucia są wyjątkowo ambiwalentne, wahające się między nostalgią za dawnymi czasami, a ulgą, że mnie tam nie ma i pewnie jeszcze długo nie będzie. Muszę przyznać, że pobyt w Mithril jest najciekawszym dotąd fragmentem mojego życia - i dlatego teraz, kiedy Hollowfaust się o mnie upomniało, wtłaczając mnie jak kiedyś w swoje prawa, struktury i regulacje, ponownie budzi się we mnie dawny sprzeciw, dawny brak pokory, dawny bunt.
Stan, którego tak długo nie chciałem pamiętać, że teraz zmuszony jestem odkrywać go na nowo.
Miejmy nadzieję, że zapomnienie nie będzie motywem przewodnim moich egzaminów w nadchodzącym tygodniu, może nareszcie dam Matuli powód do dumy ze mnie także na polu akademickim.
Dzięki za trzymanie kciuków, co na pewno będziesz robić,
całuję Cię mocno,
Q'Inniú Qurtzon
Lower Court Park 22
Hollowfaust
końcówka Hedrota, Mithril
Q'Inniú,
W ostatnim liście towarzyszyłeś mi w bezowocnych próbach wytłumaczenia przyczyn mojego niedoszłego samobójstwa. Dziś zabiorę Cię w podróż do Quaan, co o tyle nie jest wielką zmianą tematyki, że bardzo łatwo wycieczkę tę za kolejną próbę samobójczą wziąć. Wypada być wdzięcznym losowi, że podobnie jak poprzednio nie zakończyło się to zejściem śmiertelnym w moim wykonaniu, choć nie wszystkim w równym stopniu sprzyjała fortuna. W przeciwieństwie od moich autodestrukcyjnych zapędów z Plane of Shadow, tym razem przyczyny były dobrze znane. Ale po kolei.
Quaan. Zacznijmy od szybkiego skreślenia obrazu Quaanu - krainy oderwanej od naszego świata dawno, dawno temu, umieszczonej gdzieś między wymiarami i skazanej niniejszym na śmierć przez powolny, acz nieubłagany wzrost entropii i spadek temperatury. Wiecznie mokry, mglisty i mroczny świat niezmiennego chłodu i głodu, zapomniany przez bogów i ludzi. Przez tych pierwszych na dobre, przez tych ostatnich, niestety, nie do końca. W tym nieprzyjaznym miejscu poza przestrzenią zamieszkały rozmaitego rodzaju istoty żądne władzy nad własnym skrawkiem uniwersum i jak to zazwyczaj bywa w takich sytuacjach, podobnie jak w przypadku jezior, gdzie większe szczupaki pożerają swoich mniejszych i słabszych krewniaków, przetrwali tylko najsilniejsi i najsprytniejsi. Z naszego punktu widzenia - najgorsi.
To właśnie z Quaanu ruszył desant na Banewarrens - stamtąd przyszła haga Kikanouile, której kiedyś cudem jedynie udało się uciec przed nami w podziemiach Mithril, stamtąd pojawili się ilithid, phase spider i ogrzy mag, odpowiedzialni za porwanie duszy Gabriela. Z Quaanu także przyjdzie ostatnia, najsilniejsza grupa naszych przeciwników, jeżeli wierzyć proroctwom, udzielonym nam przez najpotężniejszym klerykom Madriel i Coreana.
Tymczasem do tego boskiego dwugłosu dołączył Enkili, dostarczając nam za pośrednictwem Gehimin, swojej lekko szalonej, ale bardzo miłej i pomocnej kapłanki, coś na kształt krótkoterminowej prognozy. Gdybyśmy się mieli do Quaan wybierać, przez najbliższe trzy doby wycieczka taka miałaby duże szanse zakończyć się sukcesem. Po tym czasie, wedle słów wieszczki, fortuna znów będzie sprzyjać losowo wybranej stronie.
Znając nas już całkiem chyba nieźle, z łatwością możesz sobie wyobrazić dalszy bieg wypadków. Nie zastanawiając się długo, a dotyczy to zwłaszcza niektórych (nie wskazując palcem) sług Coreana, ruszyliśmy do kaplicy Thessyny, skąd od jakiegoś czasu do Quaan wiódł stacjonarny teleport, dostępny z balkonu ostatniego piętra. Okazji nie wolno było dać się zmarnować. Trzeba było główną siedzibę naszych wrogów przeszukać, choć nie do końca jasne było, na jaką okoliczność.
"Szukajcie a znajdziecie" chyba niczego nie dotyczy tak bardzo, jak guza. Albo innych rodzajów mniej lub bardziej trwałych uszkodzeń ciała, o czym przekonaliśmy się dość szybko. Pomijając litościwym milczeniem warunki, powiedzmy, naturalne, takie jak green slime czy parę trolli w zaroślach, same koszary naszych wrogów okazały się, mimo wcześniejszych zapewnień Gehimin, twierdzą na tyle trudną do zdobycia, że nawet nasza drużyna, niekoniecznie znana ze zdrowego rozsądku, odstąpiła od pomysłu brania jej szturmem. No dobrze, rozsądną decyzję podjęliśmy nie do końca samodzielnie - wydatnie nam w tym pomogły lotne patrole mantykor, które jak na forpoczty sił głównych nieźle nam wszystkim zalazły za skórę. Odstąpiliśmy od szturmowania kwater wroga, mając na uwadze ilość zużytych czarów leczących.
Tyle, jeżeli chodzi o instynkt samozachowawczy. Nie przejawił się on niestety w chwilę później, kiedy skonfrontowany z silnie magicznym posągiem, robiącym na środku pewnego jeziora za fontannę, pewien nieuleczalnie ciekawski bard postanowił za pomocą różdżki z Shout'em dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Cóż, dowiedział się. Nabywanie wiedzy potoczyło się dość szybko - mniej więcej z szybkością dragon turtle wynurzającego się z odmętów mulistej wody, zalatującej czymś martwym pewnie od kilku setek lat.
Byliśmy ugotowani. Albo w każdym razie niewiele brakowało, by rzeczywiście poddano część z nas procesowi obróbki termicznej, stwór bowiem rzygnął chmurą pary tak zabójczo wrzącej, że powtórka z rozrywki niewątpliwie zakończyłaby żywot kilku osób. Sytuacja nie wyglądała najlepiej - walka z potworem prawdopodobnie nawet na suchym lądzie sprawiłaby pewne problemy, a tymczasem nasi dzielni wojownicy, po pas w wodzie i z wizją kolejnej morderczej sauny w najbliższej przyszłości, grzęznąc w mulistym dnie szykowali się do obrony ostatniego przyczółka, w duchu przypuszczalnie przeklinając dociekliwość naukowca z Shadow Guild i czyniąc pośpieszny rachunek sumienia.
Postanowiłem wziąć z nich przykład, ale zamiast kląć na Nestera i jego niewczesne popisy, za cel swojej klątwy wyznaczyłem zabierające się do kolejnego zionięcia stworzenie. Dla fasonu, a przy okazji by dostarczyć Cinnamon darmowej rozrywki, klątwę wygłosiłem po elficku "Níl bhíonn thú ag marbh-spreaghadh i gconaí, a dhragain", eliminując tym samym najgroźniejszą, bo masową, broń naszego przeciwnika. Zabicie go, choć niełatwe, nie zabrało nam po tym dużo czasu, chociaż okupione zostało koniecznością zużycia dalszej porcji poważnie już uszczuplonych rezerw magii leczącej.
Jeżeli o magii leczącej mowa, to nie sposób nie wspomnieć o kleryczce Coreana, Adrienne, z którą na życzenie Lisetty Gabriel ostatnio się prowadza - nie odstępując się nawzajem ani na krok. Podobno jest z nami po to, by się przyglądać i uczyć. Dla jej dobra mam nadzieję, że nie przygląda się Gabrielowi, ale raczej Cinnamon - jeżeli miałaby jej wejść w krew brawura i nieoglądanie się na innych, tak charakterystyczne dla naszego cennego paladyna, nie będzie z niej później pożytku w zakonie. No, chyba że zrzuci habit...
...by założyć zbroję paladyńską! (nie zaś po to, co niewątpliwie przyszło Ci na myśl, mój drogi przyjacielu) Tak czy siak, jej obecność i jej magia zwiększają w znacznym stopniu wytrzymałość naszej drużyny na ciosy, którymi raczy obdarzać nas los, a tak dokładniej cała ta banda niemiłych stworzeń, z którymi w Quaan się spotykaliśmy.
Do bandy tej zaliczyć należy także władającą potężnym łukiem harpię, którą musiał przywabić hałas Nesterowego zaklęcia i późniejszej bitwy, bo kiedy tylko opuściliśmy wszyscy mętne jeziorko, zaczęła śpiewać swoją czarowną, uwodzącą pieśń. Na mnie i kapłankach nie zrobiło to większego wrażenia, także Gabriel oparł się, jak zresztą to ma w zwyczaju, jej wdziękom. Nie można tego niestety powiedzieć o reszcie panów, którzy śliniąc się z lekka zaczęli potulnie dreptać ku śpiewającej na szczycie fontanny skrzydlatej łuczniczki, wbiwszy w nią maślany wzrok.
'No to kwas,' pomyślałem, po czym natychmiast przeszedłem od słów do czynów, ucinając wabiącą pieśń potwora chmurą magicznych, silnie żrących oparów. Powrót drużyny do przytomności zaowocował jedną z bardziej trafnych decyzji naszego pobytu w Quaan - decyzji powrotu do naszego świata. Byliśmy już w drodze, kiedy kolejne nieszczęście zwaliło się nam na głowę, przyjmując postać uzmysłowienia sobie przez dwóch czołowych ideologów Mithril nierówności społecznych panujących w tej ponurej krainie. O ile postawa Gabriela nie zdziwiła już chyba nikogo, gwałtownie bezmyślna szlachetność i przesadna skłonność do poświęceń w wykonaniu Nestera w takim samym stopniu wszystkich zaskoczyła, w jakim mnie wydała się całkowicie nieszczerą i nieszczególnie dobrze odegraną. No cóż, widocznie nie da się bezkarnie obcować z paladynami, nawet jeżeli słowo 'obcowanie' jest tutaj używane w znaczeniu wysoce figuratywnym.
Powrót do naszego świata, zamiast zakończyć kwestię wycieczek do Quaan, stał się niniejszym jedynie przerwą na przygotowanie kolejnych zaklęć i przegrupowanie sił, oraz na krótką, choć gwałtowną sprzeczkę w kwestii sensowności naszego tam powrotu. Wróciliśmy.
Na dobry początek starliśmy się z przyczajonymi czujkami naszych przeciwników, z których jednym okazała się nasza stara znajoma, Kikanouille. Tym razem nie daliśmy jej najmniejszej szansy ani na atak, ani na ucieczkę. Walkę z nią, którą z powodzeniem można raczej nazwać egzekucją, zakończyliśmy w jakieś dwadzieścia sekund. Morale wzrosło, a co za tym idzie moje szanse przekonania innych do powrotu zmalały do zera wraz z uśmierceniem groźnej hagi.
W taki to sposób nasz dość niezobowiązujący i odbywający się pod boskimi auspicjami Enkiliego zwiad na terenie wroga zmienił się w misję rasowo-wyzwoleńczą, na temat której bogowie, gdyby ich ktoś o nią zapytał, milczeliby zażenowani. Zażenowanie nie ograniczyło się do boskich kręgów, było także moim udziałem, kiedy zupełnie bez ładu i składu, po staremu, czyli całkiem na 'hurra!' i bez jakiegokolwiek planu włóczyliśmy się po pustaciach Quaanu z ambitnym zamiarem uwolnienia niewolników, którzy byli nie wiadomo gdzie, zapędzeni nie wiadomo przez kogo do nie wiadomo jakiej roboty. I którzy, na dodatek, niespecjalnie pragnęli zostać uwolnieni. Paranoja.
Kiedy nareszcie długie poszukiwania cierpiących tę nieuświadomioną niewolę nieszczęśników zawiodły nas do ich wioski, okazało się, że oprócz strzegących jej mieszkańców watahy dziwnie zdyscyplinowanych psów, całość okolicy nadzorowana jest przez wieżę, stojącą na skraju doliny. Wieża była wysoka, czarna, zbudowana jakby z jednego kawałka kamienia i wyjątkowo groźnie wyglądająca. Brakowało jedynie tablicy z napisem 'Wieża nie do zdobycia. Osobom, które mimo wszystko decydują się na szturmowanie życzymy udanych ostatnich chwil życia.' My, jak to my, postanowiliśmy dostać się do środka i rozprawić się z ewentualnym mieszkańcem. Optymizm w takich koncentracjach potrafi być zabójczy, szkoda tylko, że do tej pory nie wynaleźliśmy metody wykorzystywania go przeciw naszym wrogom i jego śmiertelne skutki ciągle dotyczą nieodmiennie nas samych.
Na śmierć w naszych szeregach trzeba było tym razem jednak poczekać. Zgubne skutki nadmiernie optymistycznego podejścia do rzeczywistości odwlekliśmy o kilka dobrych godzin, zarządzając odpoczynek na przygotowanie nowego zestawu czarów. Moi garnący się do czynu towarzysze pewnie nie zgodziliby się na takie marnowanie czasu, gdyby nie niespodziewane pojawienie się sprzymierzeńca, mającego własne porachunki z mieszkańcami wieży. Pojawienie się było niespodziewane na kilka sposobów - po pierwsze, gwałtownego wyjścia z niewidzialności trudno się spodziewać, po drugie, zaskoczenie jest tym większe, kiedy materializuje się przed tobą wielobarwny, upierzony i uskrzydlony wąż, rozmiarami przerastający dużego wierzchowca. Po trzecie, i w tym wypadku najważniejsze, zaskakujące jest wejście na scenę wydarzeń każdej istoty nie tylko nie próbującej nas od razu ukatrupić, ale do tego mającej życzenie nam pomóc. Z wrażenia oraz na wieści o czekających nas trudnościach poszedłem spać, słysząc jedynie początek opowieści o powodach zemsty couatla na właścicielu wieży i o dotychczasowych krokach w jej ramach poczynionych.
Spać musiałem z podświadomością na pełnych obrotach, bo przebudziłem się z przekonaniem, że jestem w stanie rzucać niedostępne dotychczas dla mnie czary, nad którymi rozmyślałem co prawda od dawna, ale do ich pełnego opanowania brakowało jakiegoś istotnego czegoś. Pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że tym małym istotnym czymś nie jest przekonanie o szybko zbliżającej się śmierci. Przekonanie oczywiście irracjonalne, choć jedynie do momentu, kiedy odkryliśmy naturę naszego wroga. Odkrycie zbiegło się w czasie z wystrzeleniem dziewięciu morderczych promieni w Gabriela, więc za bohaterskie wzięcie na siebie furii naszego przeciwnika oddajmy mu teraz głos:
No więc rozwalam swoim Świętym Mieczem tą bezbożną zabawkę, a wtedy z ciemności leci na mnie kilka promieni i chyba próbuje mnie uszkodzić. Coś tam na dole wrzeszczą, że jakiś beholder, ale co mnie to obchodzi - myśli, że takim czymś mnie dojedzie? Mnie??? Mnie nie tak łatwo zabić, mój Bóg nade mną czuwa! No ale udało się potworowi wyłączyć to latanie, co na mnie rzucił Tadhg, ale couatl mnie ratuje i zaraz pokażemy tej wytrzeszczonej kulce kto tu rządzi - aż mu to oko zbieleje! Tyle, że Nester z Oshirem nagle tracą rozum i pchają się na pierwszą linię, co najmniej jakby byli mną i mieli jakiekolwiek szanse przeżyć te wszystkie zaklęcia. Pierzasty wąż też się pcha, głupek, i w chwilę później mamy już dwa trupy - jeden w piórach, drugi w ubraniu barda. Oshir nawet przeżywa, może jest ulepiony z lepszej gliny niż przypuszczałem. Guillermo w tym czasie strzela z łuku po harpii, a Tadhg, który rozpieprzył lustra jakimś nowym czarem, rzuca to naprawdę kilerskie zaklęcie, ale ono odbija się tylko od tego monstrum i o mały włos nie załatwia samego nekromanty. Jak zwykle to ja muszę zakończyć ten cały bajzel i dojechać potwora w imię Coreana, co w chwilę później czynię.
Amen. I jak tu się dziwić, że Gabriel nie zdaje sobie sprawy z tego, że coś robi nie tak? Tłukąc głową w kolejne mury zawsze ostatecznie robi w nich dziurę, więc niby czemu miałby się opanować i zacząć myśleć?
Z komentarzy do powyższych wydarzeń dodam może tylko jeden: opowiadania o tłuczonych lustrach i pechu to wierutna bujda - rozwaliłem ich jakieś sto metrów kwadratowych, a i tak w chwilę potem miałem na tyle szczęścia, żeby się własnym Soul Blast'em, odbitym jakimś sposobem od skóry potwora, nie przenieść definitywnie w zaświaty.
Co zresztą, na swój sposób, w chwilę później nastąpiło - badając iluzoryczną ścianę w komnacie beholdera dałem się wciągnąć w rodzaj teleportu, który wyrzucił mnie na samym środku posadzki kaplicy Thessyny. Nie pozostało mi nic innego, jak zdać vigilantom krótki raport z dotychczasowych wydarzeń, wyżebrać eliksir wykrywania niewidzialności, dwa eliksiry niewidzialności i jak najszybciej wracać, zanim zapowiedziani przez beholdera jego sprzymierzeńcy, a wśród nich yuan-ti, dotrą do moich kumpli.
Powrót do wieży obfitował w zaskoczenia. Po pierwsze, nikt ani nic mnie nie zaatakowało, co ucieszyło mnie o tyle, że zdrowie miałem z lekka nadszarpnięte próbą popisania się swoim sztandarowym zaklęciem. Po drugie, znaleziono skrytkę ze skarbami beholdera, a wśród nich pewien wyjątkowo znajomo wyglądający pierścień. Po trzecie... no cóż, wyobraź sobie scenkę następującą:
CINNAMON:
[z zadartą szatą, bezradnymi wymachami swoich szczupłych nóg próbuje
zrzucić drugi elegancki trzewiczek na wysokim obcasie]
Kurwa mać, jak w czymś takim w ogóle chodzić?...
GUILLERMO:
[spoglądając ze złośliwym uśmiechem na żałosne ewolucje kleryczki,
wyciąga z kieszeni jej płaszcza pilnik i zaczyna wyrównywać paznokcie
u lewej ręki]
Naprawdę, Guillermo, czy można by zapuścić się jeszcze bardziej?
OSHIR:
[z przerażeniem obserwujący szybkie ruchy pilnika]
Cinnamon... zostaw tę rękę... Jak ja będę wyglądał?!
Chwilę zabrało, zanim opowiedziano mi o nieoczekiwanej wymianie osobowości, której przez nieostrożność paladyna doświadczyła powyższa trójka. Wymiana, tak nawiasem, była jedynie tymczasowa i nie pozostawiła po sobie efektów ubocznych - jeżeli nie liczyć większej niż poprzednio predylekcji do przekleństw u Cinnamon oraz starannego manicure drugiej ręki, na bezwiednym robieniu którego przyłapał się zażenowany, ale i zadowolony z siebie Guillermo.
Nie zmienił się paladyn - swoim magicznym mieczem bez większego problemu najpierw wyłączył, a następnie zniszczył beholderowy teleport. Kilka chwil później dowiedzieliśmy się, że mieszkańcy wioski, których mieliśmy uwolnić, znikli. Wszyscy i bez najmniejszego śladu. Wraz ze zniknięciem obiektu naszej misji pojawiło się we mnie głębokie przekonanie, że ta cisza poprzedza burzę, której możemy nie przeżyć.
Na potwierdzenie moich najgorszych przeczuć czekaliśmy mniej więcej tyle czasu, ile potrzebowaliśmy do przewędrowania nad dzielący nas od teleportu bród, Tu powitała nas armia lordów Quaan. Nie wyglądali przyjaźnie. Nie wyglądali bezradnie. Nie wyglądało na to, że i tym razem uda się nam ujść z życiem.
Dotarliśmy do momentu przełomowego, kresu wszystkich rzeczy. Miejsca w czasie i przestrzeni, gdzie splotły się w jedno radosna spontaniczność i ostrożne planowanie, nieprzewidywalne przypadki i logiczne następstwa przyczyn. Wszystko na chmurnym niebie i umierającej ziemi wskazywało jednoznacznie na to, że oto nadszedł koniec. Podejrzewam, że wredne pyski naszych wrogów już wykrzywiał paskudny uśmiech pewnego tryumfu.
Zapomnieli jednak o czymś, o czym zapominać nie wypada. Zapomnieli o magii, dla której nie ma prawdziwego końca, tak samo jak wolna jest od konkretnych początków. Dla której limitem jest tylko ona sama. Potrafi chronić i zabijać, budować i siać spustoszenie, jest tak dzika lub tak cywilizowana, przewidywalna lub nie, jak istoty jej używające. Tym razem istotą tą byłem ja, magia miała posłużyć do uratowania nam życia i z takim właśnie zamiarem uwolniłem ją na kilka chwil przed tym, jak pierwsze szeregi wrogów miały zetrzeć się z nami w śmiertelnej walce.
Byłem przygotowany na magię bardzo silną, ale jej moc przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Wszechświat na nieskończenie mały ułamek sekundy przestał istnieć, po to tylko, by w oddalonej o ten czas tej samej chwili stać się innym, bo potraktowanym tak silnym impulsem magicznym, światem. Wrażenie budzące zachwyt i przerażenie, podziw i niemal odrazę. Splot sprzecznych emocji o tak niewyobrażalnej intensywności, że nietrudno sobie wytłumaczyć niszczycielski wpływ tego rodzaju mocy na psyche osób nią władających.
Przyznam szczerze, że dalsze wypadki docierały do mnie jak przez mgłę - świadom byłem tego, że uwolniony przeze mnie Miracle w jakiś sposób z własnej woli wskrzesił Nestera. Być może odczytał moją motywację i najszczersze z możliwych pragnienie uratowania wszystkich? Jak w amoku brałem udział w zamykaniu teleportu, niebezpiecznej podróży między wymiarami za pomocą czaru Gehimin i późniejszym teleporcie do Mithril.
Nawet wieści o wizycie egzaminatorów z Hollowfaust nie zdołały mnie wyprowadzić z otępiałej równowagi - dopiero konieczność zabrania się do napisania wymaganego do egzaminu magicznego pergaminu zmobilizowała mnie do oczyszczenia umysłu i skoncentrowania się na czym innym. Pomyślałem, że najlepszym sposobem na to będzie napisanie listu do Ciebie.
Zatem życz mi szczęścia, biorę się do roboty,
Z notatnika Tadhga:
Idź, walcz i przyj, rzuć wątpliwości w kąt,
Bóg z tobą jest, któż zatem przeciw tobie
Idź, walcz i przyj, rozsądku szepty stłum,
Prawości miecz niezmiennie noś przy sobie
Idź, walcz i przyj, bezwzględne dobro krzew,
Nie szczędząc sił, posyłaj zło do piachu
Idź, walcz i przyj, nie cofaj się o krok,
Odważnie patrz w ogromne oko strachu
Tu kończy się piętnasta seria listów Tadhga.