Opowieść Tadhga sesja TRZYDZIESTA PIERWSZA
Aoife Uí Dhraodoir
Pinkett Mews 11
Hollowfaust
Początek Vangalota, Mithril
Szanowna Pani Uí Dhraodoir,
Korzystam z obecności w Mithril Pani córki, Gráinne, by dzięki jej uprzejmości przesłać korespondencję do Pani szybciej niż miało to miejsce w przypadku poprzednich wiadomości. Prawdę mówiąc jakiś tydzień temu cieszyłem się perspektywą napisania tego listu, czekałem z niecierpliwością na koniec moich egzaminacyjnych zmagań, a wizja ich opisania była dla mnie jednym z czynników motywujących do dodatkowego wysiłku. Tymczasem wczorajsze wydarzenia wprowadziły w moje życie więcej zmian niż mogłem w najśmielszych wyobrażeniach przypuszczać. Zmian dramatycznych, niespodziewanych, kładących się nieprzyjemnym cieniem na te aspekty egzystencji, gdzie stałość przekłada się bezpośrednio na zaufanie, a niezmienność na poczucie bezpieczeństwa. Tak się bowiem składa, że niemal jednocześnie stałem się pełnoprawnym nekromantą z Hollowfaust, oficjalnie akredytowanym ambasadorem naszego miasta w Mithril i człowiekiem pozbawionym przeszłości. W tym również, a może przede wszystkim, rodziny.
Cisną mi się pod pióro niezliczone pytania, jednak są na tyle mało specyficzne, że zapytam jedynie jak dziecko: 'Dlaczego?' Jak dziecko, którym dla Pani prawdopodobnie nigdy naprawdę nie byłem. Jak dziecko, które w pewnym momencie przestaje nim być, po tym jak życiowe doświadczenia, nabywane jedno po drugim, z biegiem czasu nieodwracalnie burzą naiwne przekonanie, że świat ma sens, że rodzicom się wierzy bez zastrzeżeń, że wszystko prędzej czy później będzie dobrze. Jak dziecko, które wbrew wszystkiemu, ciągle jeszcze gdzieś głęboko we mnie tkwi, żywiąc się bezzasadnym przekonaniem, że przestać być dzieckiem nie wypada, a nie być naiwnym to nie być wcale.
Przepraszam za formę, w której się do Ciebie w pierwszych dwóch akapitach zwracałem – jest to jedynie zabieg stylistyczny, mający na celu oddanie całego tego chaosu, w który przemieniły się mój umysł i moja dusza, niepokoju, dezorientacji, oderwania od otaczającej mnie rzeczywistości, nadwerężonego związku z ludźmi wokół mnie i z sobą samym. Nieważne, co się okaże, czego się dowiem od Ciebie, co mi powiedzą ci czy inni – zawsze będziesz dla mnie osobą, o której będę myślał z tą jedyną w swoim rodzaju czułością, zarezerwowaną u wszystkich, którzy kiedykolwiek byli dziećmi, dla osoby, która od zawsze była w pobliżu, niezmiennie troskliwej, niezmiennie bezinteresownej, niezmiennie kochającej.
Pomóż mi, Mamo. Pomóż zrozumieć, jakim cudem nie pamiętam niczego, co mogłoby potwierdzać teorię o tym, że jestem jedynie czyjąś kopią, istotą wprowadzoną siłą w świat, który się bez niej doskonale do pewnego momentu obywał. Nie chcąc Cię martwić, ukrywałem przed Tobą fakt wskrzeszenia mnie po szczególnie trudnej misji w głąb Wymiaru Cienia, nie opisałem zdarzających się następnie nie pozostawiających żadnych wspomnień po sobie, nieświadomych prób samobójczych. Wczoraj wytłumaczono mi, że pojawienie się ich było co prawda, jak przypuszczałem, skutkiem gwałtownych przejść, ale ich podłoże leży zupełnie gdzie indziej. Są mechanizmem autodestrukcyjnym, wpisanym w zaklęcie lub rytuał, za pomocą którego zostałem stworzony. Źródło tych rewelacji musi pozostać chwilowo anonimowe, jednak o niedoinformowanie trudno jest je podejrzewać – fakt bezwiednie przeprowadzanych prób unicestwienia samego siebie jest najlepszym dowodem, że to nie kłamstwo.
Stąd gorąca prośba: pomóż mi poznać prawdę o moim pochodzeniu, podziel się proszę wszystkimi informacjami, które mogą mi ułatwić rozsupłanie tego zawiłego splotu niecodziennych okoliczności, niezbadanych motywacji i nieznanych mi wydarzeń. Muszę się dowiedzieć jak najwięcej, konieczne jest zebranie wszelkich dostępnych faktów i to zebranie ich jak najszybciej. Żadna prawda nie będzie dla mnie bardziej bolesna niż altruistyczne, litościwe kłamstwo, zwłaszcza że to ostatnie jest w stanie okazać się śmiertelne nie tylko dla mnie, ale także dla ludzi, których lubię i cenię. Ignorancja jest narkotykiem, którego zażywanie, choć przyjemne, jest prędzej czy później zabójcze. Tym razem prawdopodobnie prędzej.
Wychodzi na to, że zdanie egzaminów przygotowanych dla mnie przez hollowfaustowską komisję, choć niełatwe, było jedynie wstępem do prawdziwego egzaminu, którym będzie dowiedzenie się prawdy o sobie samym. Nie znam reguł, składu komisji ani terminów ostatecznych, mam tylko głębokie przekonanie, że gram o wszystko, że nie będzie szansy na drugie podejścia, poprawki czy komisy. Stawką jest moje życie i nie ma dla mnie żadnego znaczenia, że może być ono jedynie wynikiem magicznego eksperymentu. Z mojego punktu widzenia, ta kopia jest oryginałem, pierwszym i ostatnim Tadhgiem Mhic Draodoirem jakiego ten świat potrzebuje. Pierwszym i ostatnim, którym ja kiedykolwiek będę. Pierwszym i ostatnim jakiego chciałaś mieć, ciągle masz i, mam nadzieję, niezmiennie będziesz chciała mieć za syna Ty.
W pewien sposób zabawne jest, że magia, od zawsze mnie intrygująca, może się okazać moim jedynym prawdziwym – bo chyba trudno w tych okolicznościach użyć słowa 'naturalnym' - rodzicem. Od jakiegoś czasu to właśnie jej matczynej opiece zawdzięczam życie – broni mnie i moich przyjaciół, pomaga nam w zmaganiach z nieprzyjaznym światem, w krańcowych przypadkach przywraca mnie do świata żywych zza tej granicy, którą większość przekracza raz i tylko w jedną stronę. Teraz dowiaduję się, że również jej podziękować muszę za początki swojej egzystencji i ją – ironicznie – całkiem niedługo może mi przyjść winić za rozstanie się z tym światem. Wygląda na to, skoro zaczęła dochodzić do głosu część czaru odpowiedzialna za samozniszczenie, że spełniłem swoje zadanie, jakakolwiek by nie była jego natura. Piasek w klepsydrze się kończy, czasu jest coraz mniej.
Trzeba działać. Działać szybko, zdecydowanie i rozważnie. Pomóż mi szczególnie w tym ostatnim, przekazując mi jak najszybciej wszystkie informacje, które mogłyby okazać się pomocne w odzyskaniu samego siebie.
Całuję Cię mocno,
2. Vangalota, Mithril
Raport No. 41#8938#458TMD
Tadhg Mhic Draodoir, M.Th., do
mistrza Gilligana, NecD, M.Th.
Uczony Kolego,
Z niekłamaną satysfakcją donoszę, iż egzaminy urządzone przez komisję uczelnianą z Hollowfaust zdałem i jestem niniejszym pełnoprawnie uznanym czarodziejem w naszym rodzinnym mieście, a tutaj, w Mithril, oficjalnie akredytowanym ambasadorem. Mam nadzieję, że wieści o moim awansie nie doprowadzą nikogo do ataku apopleksji – jest szansa, że rektor zapomniał o mnie na dobre, i że nie przegląda zbyt uważnie dokumentów wypisywanych pewnie teraz w dziekanacie. Zresztą jeżeli dowie się o tym, że zamiast zejść na psy poszedłem "w ambasadory", łatwo będzie znaleźć informatora. A właściwie informatorkę - pani Palm wydawała się mnie nieźle pamiętać. Rzuciła nawet kilka uszczypliwych, choć całkowicie niemających oparcia w faktach, uwag na temat mojej umysłowości za czasów uniwersyteckich. Cieszę się, że nadarzyła się okazja wyprostowania jej poglądów.
Ostatni tydzień był więc dla mnie okazją do powrotu na naukowo-magiczną niwę. Upłynął nie tylko pod znakiem egzaminu jako takiego, ale także produkcji wymaganego do jego zaliczenia przedmiotu magicznego oraz, w wolnym czasie, nauki dalszych arkanów wiedzy tajemnej. Kiedyś bym się o to nie podejrzewał, teraz jednak cieszy mnie każda okazja do spędzenia kilku dni w zaciszu własnej komnaty, z książką magiczną i Mustellusem jako jedynymi kompanami. Mistrz pewnie nadal ma kłopoty z wyobrażeniem sobie takiej sceny. No cóż – niekiedy wyobraźnia ma problemy z dogonieniem rzeczywistości i nie zawsze dotyczy to jedynie negatywnych stron życia.
Jeżeli już mowa o negatywnych stronach życia, to jedną z nich poddaliśmy ostatnio eradykacji. Byliśmy w stanie poradzić sobie z groźnym dla Mithril paktem, który zawarła z pewnym potężnym undeadem rodzina Guillermo, a dokładniej jacyś ginący w pomroce dziejów jego przodkowie. Świadomość niebezpieczeństwa związanego z przywołaniem owej tajemniczej istoty powstrzymywała kilka pokoleń rodziny Balicane od przypominania jej o swoim istnieniu, a tym samym narażenia się na konieczność wypełnienia zobowiązań w ramach zapłaty za ewentualne usługi. Podczas naszego pobytu na Plane of Shadow Guillermo był zmuszony powołać się na pakt i zażądać pomocy. Pomoc przyszła, nie dość szybka co prawda, by uratować mi skórę, ale jednak na tyle skuteczna, że moi towarzysze mogli ujść cało i zapewnić mi przywrócenie do życia.
Pozostała kwestia zapłaty za wsparcie w Wymiarze Cienia, o której Guillermo uparcie nie chciał mówić, ale z którą zaczęło mu być coraz bardziej niewygodnie. Poszukaliśmy pomocy u zaprzyjaźnionej kapłanki i to dzięki niej udało nam się z naszym niedawnym mrocznym sprzymierzeńcem spotkać w jego cienistej siedzibie. Kiedy okazało się, że ceną za usługi w Świecie Cienia ma być hekatomba urządzona w Mithril lub okolicach, nie mieliśmy wyjścia – zamiast renegocjować warunki paktu, unieważniliśmy go, odsyłając w niebyt żądne krwi stworzenie. Przy okazji muszę donieść, że przy odpowiednim doborze zaklęć nie ma na świecie bardziej skutecznego duetu niż kapłanka i nekromanta. Nawiązanie dobrych stosunków z klerykami władającymi wysokopoziomowymi czarami wydaje się być niezłym pomysłem nie tylko ze względu na ich czary leczące – odpowiednio użyta, pozytywna energia potrafi być niesamowicie skuteczną bronią i jej ofensywne zastosowania przerastają wiele zaklęć czarodziejskich.
Przed nami znów Banewarrens, o ile jakieś misje bardziej personalnej natury nie okażą się niedługo priorytetowe.
Pozdrawiam,
Q'Inniú Qurtzon
Lower Court Park 22
Hollowfaust
Pierwsze dni Vangalota, moje - być może ostatnie, Mithril
Q'Innieczku,
Co prawda nie wszystkim z łatwością przyjdzie w to uwierzyć, ale jestem dość litościwym stworzeniem, więc nie będę Cię tym razem obciążał psychicznie enumeracją nieszczęść mnie spotykających, ani też litanią moich życiowych problemów – zrobiłem to już w liście do swojej rodzicielki, albo w każdym razie do Aoife Uí Dhraodoir, która za moją rodzicielkę powszechnie uchodzi. To powinno wystarczyć. Co nie oznacza, oczywiście, że będzie lekko – znoszenie mnie w fazie manii jest przypuszczalnie jeszcze trudniejsze niż radzenie sobie ze mną wtedy, gdy tkwię w otchłaniach depresji. Tak czy siak, życzę szczęścia - dziś będziesz zdany na mój całkiem niezły humor.
A więc po pierwsze – ZDAŁEM!!! Zdałem w końcu ten przeklęty egzamin, na złość wszystkim nadętym bufonom z naszej cennej Alma Mater, którzy w ramach magicznej kariery wróżyli mi najwyżej zostanie ulicznym kuglarzem, natomiast za jedyny związek z nekromancją skłonni byli uznać zutylizowanie moich szczątek do produkcji strzegących porządku na ulicach Hollowfaust undeadów. Nie powiem, ja sam, gdyby mi ktoś jeszcze rok temu przepowiedział jakiekolwiek sukcesy na naukowej niwie, uznałbym go za oszusta i przypuszczalnie zabiłbym wybuchem niekontrolowanej radości. Jak widać zaskoczyć potrafiłem nie tylko nauczycieli – udało mi się zadziwić samego siebie.
Po drugie – zdałem bardzo dobrze! W pierwszej części, sprawdzającej wiedzę teoretyczną, pomogli mi wydatnie Nester, Cinnamon i Gabriel. Nawet Guillermo – przynosząc i odnosząc opasłe tomy w bibliotece Shadow Guild - robił co mógł, bym przed ustalonym na poranek następnego dnia egzaminem opanował jak najwięcej materiału. Przyswoiłem sobie naprawdę zadziwiające ilości informacji – skłamałbym twierdząc, że kiedykolwiek w życiu już coś takiego mi się przytrafiło. Tytanem pracy nigdy wcześniej nie bywałem. Regularne korespondowanie z Tobą, choć wymagające trzymania się z lekka mniej oficjalnego rejestru i zdecydowanie mniejszego uporządkowania, okazało w trakcie pisania bardzo pomocne w skutecznym przelewaniu myśli na papier – egzamin poszedł jak z płatka. Były pewne poślizgi, jak na przykład wtedy, gdy przyszło mi opisać w eseju codzienne życie mieszkańców Mithril, o którym moje pojęcie jest bledsze niż duch albinosa, ale jak powszechnie wiadomo, po tylu latach naukowej, a w moim wypadku pseudonaukowej kariery, człowiek jest w stanie lać wodę tak umiejętnie i na tak ezoteryczne tematy, że przy nich esej o niezbyt znanej mi codzienności mithrilczyków był naprawdę bułką z masłem. Treść, niezbędną przy tego rodzaju przedsięwzięciach, stanowiła po części wiedza, po części domysły, po części nawet wyobraźnia – całość była widocznie na tyle przekonująca, że egzamin pisemny zaliczono mi bez szemrania.
Drugą częścią, przyznać muszę, odrobinę mnie zaskoczyli. Okazało się, że przeprowadzać ją będzie Gráinne, która zaznajomiwszy się z zawartością mojej książki czarów udała się jak grzeczna dziewczynka, którą już jakiś czas temu przestała chyba być, na spoczynek, natomiast szanowna komisja wytłumaczyła mi reguły pojedynku, jaki miałem z własną siostrą stoczyć następnego ranka. Otóż ma ona rzucać we mnie zaklęciami, podczas gdy ja mam się przed nimi bronić za pomocą tych samych czarów użytych tak, by rozproszyć użytą przez nią magię. Tym razem w ramach pomocnika stanęła przy moim boku Cinnamon. Przypuszczalnie z lekka zaskoczyła swoją boginię, prosząc w porannych modlitwach właściwie jedynie o Dispel Magic, za to w ilościach hurtowych – podejrzewam, że Madriel mogła część swojej boskiej uwagi zaprzątnąć na chwilę przyjrzeniem się Mithril oraz wydarzeniom, które zmuszają jej kleryczkę do tak masowego anihilowania efektów magicznych. Sam pojedynek był krótszy niż się spodziewałem. Podejrzewałem siostrę o bardziej zróżnicowany dobór zaklęć, więc przy drugiej z rzędu próbie ogłuszenia mnie czarem Daze nie miałem go jak zanegować i musiałem polegać na kleryckim czarze rozpraszającym. Gráinne, spryciara, użyła maksymalnej mocy, więc Cinnamon nie zdołała mi pomóc, ale na szczęście ja sam się po prostu efektowi oparłem i niniejszym drugą część zaliczyłem.
Następnie wpadliśmy w łapy – wybacz tanią grę słów - starej Palm. Od czasów uniwersytetu nie zmieniła się zbytnio – nadal była oschła i zasadnicza. Uszczypliwość także jej nie przeszła – do zadawania zagadek przystąpiła dopiero po wyrażeniu swego mniej niż pochlebnego zdania na temat moich naukowych dokonań. Pierwsza z zagadek, czysto matematyczna, nie stanowiła żadnego problemu – zupełnie bezwiednie wymruczałem odpowiedź, ale że stawka była z każdym etapem egzaminu coraz wyższa, na wszelki wypadek przeliczyłem to proste zadanie z rachunku prawdopodobieństwa jeszcze raz, zanim podałem oficjalne rozwiązanie. Z drugą było trochę więcej kłopotu, bo tym razem przeszliśmy do mądrości ludowych, a na nie, jak może pamiętasz, jestem wręcz uczulony. Podejrzewam, że znasz te durne zagadki, w których zegar nie je, nie pije, a chodzi i bije? Właśnie. Najprostszy sposób na to, by na imieninach u cioci wzięto cię, w zależności od wieku, za niepoważnego smarkacza lub zdziecinniałego piernika, ale kiedy głupawy wierszyk czy wyliczanka urasta do rangi problemu, od którego zależy twój wikt, opierunek i fundusz reprezentacyjny w Mithril, przestaje cię martwić jego wątpliwa wartość literacka, a zaczynasz się usilnie zastanawiać czemu, czemu, ale to CZEMU!!! musisz do zostania nekromantą być w stanie myśleć tak, jakbyś się starał o posadę wioskowego głupka. Można się upierać, że drobina folkloru jeszcze nikogo nie zabiła, choć spróbuj powiedzieć to tym, których spotkał folklor uzbrojony w widły i kłonice. Wioskowym głupkiem pewnie bym nie został, bo ostatecznie nie udało mi się zgadnąć oryginalnego rozwiązania (którym był 'cień'), natomiast moja odpowiedź - 'noga' - pasowała jak ulał. Pokazuje to aż nazbyt dobitnie, że sens takich zabaw jest dość dyskusyjny, a wartość edukacyjna znikoma.
Trzecia zagadka pani Palm mogłaby przypuszczalnie sprawić problem ludziom, którzy o logice jedynie słyszeli, nigdy jej nie widzieli i generalnie nie są pewni czy to rodzaj futrzanej spódniczki, czy może słodki, podobny nieco do wysuszonego budyniu deser produkowany przez halflingi. Na pewne trudności mogliby też się natknąć ci, dla których stryjenka różni się od ciotki jedynie ilością sylab, teść od zięcia nie różni się wcale, a cały koncept rozmnażania się płciowego jest tematem obcym organicznie, organizacyjnie i kulturowo. Generalnie – bułka z masłem. Czwarta zagadka... no cóż. Znów wymyśliliśmy – bo pomagali mi w ramach kibiców i konsultantów Cinnamon z Guillermo – inne rozwiązanie, które tym razem nie zostało zaakceptowane na gruncie 'braku konceptualnej spójności z pozostałymi zagadkami'. Nie będę tego komentował, bo szkoda słów, zresztą o wątpliwych walorach poprzednich zadań już chyba wspominałem. Tak czy owak, tę część egzaminu też zaliczyłem, pozostała już tylko jedna – ta jedna, której oblanie spowodowałoby - w przeciwieństwie do poprzednich części, które można było poprawiać po jakimś czasie – permanentne zdyskwalifikowanie mnie jako kandydata na nekromantę, a dni mojego ambasadorowania w Mithril dobiegłyby końca.
***
OSTATNIA CZĘŚĆ EGZAMINU
(przepis wg komisji egzaminacyjnej z Hollowfaust)
Składniki:
niedoszły nekromanta –1 szt.
pomocnicy egzaminowanego –2 szt.
mieszanka undeadów –nie mniej niż 20 szt.
opuszczona wioska –1 szt.
deszcz, chmury, ponura atmosfera, złe przeczucia –do smaku
Czas przygotowania składników:
około 12 godzin
Czas wykonania:
60 minut
Weźmij w wiliję examenu ono chłopię, co się nekromantą pragnie zwać, a naznaczyć mu zezwól dwie persony ku pomocy, patrzaj jeno, by żadna paladyńskim zawodem się nie parała – tacy bowiem egzaminacyjne zachody wniwecz obrócić zbyt łacno potrafią, a to pomagając ponad miarę, a to znów bezrozumną pogonią za zbyt mocarnego zła tępieniem w kłopoty niepotrzebne kandydata pchając. Przed nocy zapadnięciem przestrzeż przed dnia następnego grozą i ryzyka generalną naturą, po czem czary zgotować pozwól dowolne tak w liczbie, jak i w rodzaju. Do rana pozostaw w pokoju, niechaj się dobrze przegryzie i zmaceruje.
Rankiem na miejsce zaprowadź i, klepsydrę godzinną nastawiwszy, nakaż eradykacyję dwóch dziesiątków nieumarłych, uprzednio w przysiółku pochowanych. Onych wzmocnić, tudzież urozmaicić wskazanym jest wedle uznania. Bacz, by zmagania z najsilniejszemi zbyteczne się okazać mogły, jeśliby adept konceptem w poszukiwaniach nadrobić pragnął w mocy niedostatki. Zezwól na branie przedsię wszelakich patentów, taumaturgyj i oręża, patrzaj jeno bez ustanku, azali krzywda mu się przesadna nie dzieje – w którem to wypadku examen anuluj, ze szponów śmierci rychłej wybaw, a kijem pogoń, bo nekromancyj czynić on niegodzien. Jeśli konceptem się wykazuje i z życiem się nie rozstawa, po godzinie z ognia wyjmij, odstaw do ostygnięcia i, nieumarłych zrachowawszy, werdyktu udziel.
***
Wiedziałem, że nie będzie łatwo – ostatecznie nie po to organizowano ten egzamin, żeby było łatwo. Decyzja komisji o możliwości zabrania ze sobą dwóch pomocników potwierdziła jedynie moje podejrzenia. Miałem iść z Cinnamon, teraz dołączył do nas także Guillermo. Paladynowi nie pozwolili mi towarzyszyć, zanim w ogóle zdążyłem się odezwać – podejrzewam, że i tak bym o niego nie poprosił. Starannie dobrałem czary, których miałem nauczyć się następnego ranka, porozmawiałem z Cinnamon odnośnie niezbędnego wsparcia z jej strony, dopisałem dalszą część egzaminacyjnego zwoju i poszedłem spać.
Spałem jak dziecko. Po przebudzeniu godzinka nad książką zaklęć, śniadanie, kilka szybkich ustaleń z kompanami, teleport do jakiejś zrujnowanej wioski pod Mithril, nastawienie klepsydry i... wyścig z czasem się rozpoczął. Uzbrojeni po zęby, podążając za Cinnamon wykrywającą swoim kleryckim zaklęciem undeady, szliśmy przez wioskę z morderczym błyskiem w oku i w doskonałych humorach, od czasu do czasu feerią magicznych popisów i szczękiem broni zakłócając spokój wymarłego przysiółka.
Guillermo i ja zachowywaliśmy się jak dzieci, które po raz pierwszy zobaczyły plac zabaw. Trzeba przyznać, że komisja egzaminacyjna się postarała, prezentując prawie cały arsenał nekromantycznych sztuczek, które czynią armię Hollowfaust tak trudną do pokonania – na brak rozrywek zdecydowanie nie mogliśmy narzekać. Były trupy twardsze od stali i trupy wybuchające, ożywieni ludzie i nieumarłe zwierzęta. Powolne i szybkie, słabe i silne, pojawiające się pojedynczo i grupami – wszystkie stwory prędzej czy później padały ofiarą naszych czarów i broni. Komisja musiała być z lekka zdziwiona, kiedy swoim nowym zaklęciem – Seek the Soulless - zmiatałem kolejne undeady, nie czyniąc najmniejszej krzywdy niczemu, co żywe. Szliśmy jak rozgrzany do czerwoności nóż przez osełkę masła.
Do czasu, gdy Cinnamon, wykrywającej negatywną energię, puściła się z nosa krew. W jeziorku czyhało coś potężnego, jakaś siła na tyle mroczna, by jej złowroga moc o mały włos nie spowodowała omdlenia u wyczulonej na jej emanacje kleryczki. Trafiliśmy na główną atrakcję dzisiejszej wycieczki. W normalnych okolicznościach pewnie podalibyśmy tyły, ale jeżeli nasze pobieżne rachunki były ścisłe, do wykonania zadania potrzeba nam było jeszcze trzech sztuk. Nie było odwrotu, a kiedy go nie ma, zachowujemy się jak rasowy paladyn – przemy naprzód. Nie trzeba było nawet specjalnie się wysilać – przeciwnik grzecznie sam wylazł na brzeg. Nie na darmo jest u nas w Hollowfaust powiedzenie, że jeżeli ty się nie wybierzesz na cmentarz, to cmentarz sam pofatyguje się do ciebie.
Było ciężko, ale nie tragicznie. Co prawda poturbowano ociupinkę moich kompanów, po stwór oprócz wielkiej siły zaprezentował zadziwiającą wprawę w walce wręcz, ale moim zaklęciom, spływającym morderczym dla niego strumieniem z bezpiecznej dla mnie wysokości, zdawało się nie być końca – gest za gestem, sylaba za sylabą, eksplozja za eksplozją. Zwycięstwo było kwestią czasu, w tym wypadku jakiejś niecałej minuty.
Po upływie regulaminowej godziny pojawili się wszyscy członkowie komisji, do tej pory z bezpiecznej odległości śledzący nasze poczynania. Miny mieli uroczyste. Ukatrupiliśmy, sami o tym nie wiedząc, więcej undeadów niż wymagano – wahali się przez chwilę między wyróżnieniem za efektywność a odjęciem punktów za brak finezji. Tak czy owak egzamin uznali za zdany. Rozpłynęli się w gratulacjach. Wręczyli dyplom oraz listy uwierzytelniające. Przekazali z namaszczeniem magiczną laskę pełnoprawnego nekromanty. Zaprosili na oficjalny raut za dwa dni. Nastała, tak rzadko ostatnio mi towarzysząca, pełnia szczęścia. Nie wiem, gdzie to jest w gwiazdach zapisane, ale mnie nie może być na tym świecie za dobrze - coś się po prostu musiało spieprzyć.
No i się spieprzyło.
Na wieczór byłem umówiony z Gehimin, która obiecała zająć się wyjaśnieniem sprawy moich samobójczych skłonności. Zdeklarowała się, że za pomocą jednego ze swoich silniejszych zaklęć skontaktuje się z istotami spoza naszego świata i spróbuje z ich pomocą poznać źródło moich problemów. Tymczasem okazało się, że nie tylko ja stoję w kolejce po wyjaśnienia – także Guillermo ma duże kłopoty, wymagające natychmiastowego rozwiązania. Przypuszczalnie utrzymywałby je w tajemnicy, jak to ma w zwyczaju, jednak wymiana osobowości z Cinnamon w wieży beholdera spowodowała, że elfce musiał się przyznać. Z pewnymi oporami, po delikatnym podpytywaniu, postanowił i mnie przedstawić sytuację. Z jego opowieści wynikało, że mamy problem, którego kalibru możemy się jedynie mgliście domyślać, jednak nawet najbardziej optymistyczne scenariusze zakładały, że sytuacja nazbyt łatwo może wymknąć się spod kontroli. Potężny undead, którego Guillermo poprosił o pomoc w Świecie Cienia, w niedługim czasie miał zacząć domagać się za swoje usługi zapłaty. Walutą miała być energia życiowa, a kwota była dość słona: sto istnień ludzkich. Niestety, nie było sposobu na zignorowanie jego roszczeń - Guillermo stał się dla stwora bramą do naszego świata. Postanowiliśmy, że renegocjacja paktu z czymś takim musi mieć pierwszeństwo nad moimi zapędami do autodestrukcji – w końcu ja miałem ochotę zabić jedną osobę, podczas gdy tu chodziło o ludobójstwo na dużą skalę.
Plany uległy więc zmianie, Gehimin miała spróbować skontaktować się z istotą, która umożliwi nam spotkanie z potworem trzymającym Guillermo w szachu. Może to zabrzmi głupio w ustach nekromanty, ale miałem undeadów po dziurki w nosie, miałem ich do tego stopnia dość, że postanowiłem potraktować 'renegocjację' za synonim 'anihilacji'. Czasem trzeba zachować się jak paladyn, zwłaszcza że Gabriel podobno podczas trwania mojego egzaminu zapowiedział wybranie się na dłuższy urlop z dala od Mithril, Banewarrens, bram do Quaanu i innych atrakcji tego rodzaju. Nie wtajemniczając nikogo w szczegóły mojego planu, przygotowałem jedyny w swoim rodzaju zestaw zaklęć, niepozostawiający nikomu, kto byłby jego świadom, cienia wątpliwości odnośnie tego, że jestem nekromantą. Dziesięć razy Vampiric Touch w wersji podstawowej, trzy razy we wzmocnionej, True Strike oraz Soul Blast. Jak widzisz, Tadhg zdecydował się nie brać jeńców i nie marnować czasu na czcze gadanie.
Tego, co nastąpiło później nie mogę w pełni opisać – pewne aspekty, w tym cena, jaką zażądano od nas za pomoc w rozwiązaniu problemu, muszą na razie pozostać tajemnicą. Dość, że dotarliśmy do siedziby istoty, która pomogła nam niegdyś na Plane of Shadow, a teraz stanowiła dla wszystkich wokół Guillermo śmiertelne zagrożenie. Siedliszcze, ukryte gdzieś w głębokim Cieniu między wymiarami rzeczywistości, samo w sobie, jeszcze przed przybyciem gospodarza, potrafiło zmrozić w człowieku krew. Konstrukcja z włosów, kości i czystego koszmaru, mroczna i przeraźliwie zimna, zdawała się wysysać z nas energię. Po raz pierwszy w życiu poczułem wręcz fizyczną obecność zła – jeżeli nawet ja to czułem, ciekawe co czuła Cinnamon? Jeden rzut oka na nią wystarczył, by się przekonać, że nerwy zazwyczaj niewzruszonej elfki napięte są jak postronki, a ona całą siłą woli powstrzymuje się przed popełnieniem jakiegoś szaleństwa. Takiego jak na przykład ucieczka.
Czy też, pomyślałem o własnych zamiarach, próba ataku.
Choć wydawało się to niemożliwe, zrobiło się jeszcze zimniej, jeszcze mroczniej. Przybywał gospodarz. Był zupełnie inny niż tam, na cienistym odbiciu cmentarza w Mithril – poruszał się wolniej, był potężniejszy, ale jednocześnie jakby mniej zdefiniowany. Mój wzrok z niejakim trudem wyodrębniał go z mroków panujących w jego tronowej komnacie. Poczucie bezsensowności rozmów z tym stworzeniem wzrastało ręka w rękę z przekonaniem o konieczności unicestwienia go raz na zawsze. Niewątpliwie był undeadem. Bez wątpienia był też kimś lub czymś innym.
Rozpoczął dziwną rozmowę z Guillermo. Odnosiło się wrażenie, że jego inteligencja jest uśpiona, trwa w czymś w rodzaju letargu, że sprawia mu trudność zrozumienie najprostszych słów, a jednocześnie wyczuwało się potężną siłę woli, utkwioną w jednym celu – zyskaniu ciepła żywych istot, ogrzania się nim, przebudzenia z trwającego od stuleci snu. Sprawiał wrażenie olbrzymiego kota, marzącego o gorącym zapiecku. Było w tym coś odpychającego, niepowstrzymanego, napełniającego grozą. Renegocjacja paktu nie wydawała się bardziej prawdopodobna niż zatrzymanie strumienia lawy leniwie zsuwającego się z krateru wulkanu.
Trzeba było zacząć działać, zwłaszcza że ani na Cinnamon, ani na mnie nie zwracano w ogóle uwagi, całość uśpionej świadomości stworzenie ufiksowało na Guillermo. Kleryczka była całkowicie wytrącona z równowagi, trwała gdzieś pomiędzy paniką a katatonią. Nie interesowało jej nic – chciała jedynie stąd odejść, powrócić do domu i świata, którego stałą składową jest światło, ciepło i życie. Przejąłem inicjatywę, obcesowo zmuszając ją do działań pierwszym Vampiric Touchem. Życiowa energia popłynęła do mnie najpierw jednym, potem drugim wartkim strumieniem. Cinnamon podleczyła się, konwertując jakieś zaklęcie na czar leczący, a ja rzuciłem kolejny Vampiric Touch. Procedurę powtarzaliśmy wiele razy, aż do momentu, gdy skończyły mi się zaklęcia i cały wręcz buzowałem od nadmiaru zebranej w ten sposób energii życiowej. Nie czułem się tak nigdy. Nigdy więcej nie chcę musieć się tak czuć.
Resztę możesz sobie łatwo wyobrazić. Stwór przestał istnieć, a ja, wyczerpany do granic, wróciłem razem z towarzyszami do Mithril. Po drodze dowiedziałem się tego, czego chciałem się dowiedzieć. Wiem, że moje próby samobójcze to tak naprawdę część składowa czaru, za pomocą którego przywołano mnie do życia – standardowy mechanizm autodestrukcji wbudowany w magicznie wykonaną kopię oryginalnej osoby.
Wszystkie déjà vu, które w życiu miałem, mogą się okazać prawdziwymi wspomnieniami.
Wszystkie wspomnienia, jakie mam, mogą być kłamstwem.
Ja to tak naprawdę jakiś obcy on.
Kurwa, kurwa, kurwa.
Z notatnika Tadhga:
***
kubek w kubek
kropla w kroplę
ja i on
dzień i noc
zmierzch i świt
on i ja
kopia wzorca
wzorzec kopii
ja i on
kamień w wodę
słowa w wiatr
on i ja
skrajnie identyczni
i różni bliźniaczo
...my?
Tu kończy się szesnasta seria listów Tadhga.