Porównaj z recenzją
Kaili, recenzją Martineza.
...czyli zbyt długa (bardziej na miejscu byłaby minuta wypełnionej zażenowaniem
ciszy) i niezbyt poważna (ot, taki mechanizm obronny) recenzja 'Wiedźmina'.
Zacznę może od stwierdzenia natury ogólnej: kino jest nieśmiertelne.
Więcej: polskie kino, bardziej niestety niż jakiekolwiek inne, wydaje
się być nieśmiertelne - wciąż żyje, mimo morderstw popełnianych na jego
ciele z uporem godnym klanu Assamite. Przyrzekłem sobie ograniczyć chodzenie
na polskie filmy do minimum, nie z jakiejś szczególnej awersji do kulturowych
nekromancji, ale dlatego, że mimo nieśmiertelności celuloidu prawdziwy
mord odbywa się na widzach, do których (odnawiam swą przysięgę) nie będę
się już więcej zaliczał, i literaturze, której polska kinematografia poświęca
kilkugodzinne spoty antyreklamowe, zwane przez naiwnych rodzimą produkcją
filmową.
Wróćmy może, po tym przydługawym wstępie, do tragicznych wypadków dnia
wczorajszego.
Obudziłem się, bez szans na powtórne zaśnięcie, o godzinie 7.45 - nie
jest to najszczęśliwszy zbieg okoliczności w niedzielny ranek, ale postanowiłem
to wykorzystać i przejść się na porannego 'Wiedźmina' w kinie Kijów. Wybrałem
się najpierw na nieistniejący seans o 8.30 (zmylony nieco repertuarem
piątkowym), potem jednak o 10.30 zasiadłem na nowo odremontowanej (i kretyńsko
pomalowanej) sali. Średnia wieku widzów oscylowała sobie radośnie w okolicach
10 lat, jeżeli nie liczyć pilnujących ich opiekunów, prowadzących przez
większość projekcji rozmowy miedzy sobą. Już po dziesięciu minutach trwania
filmu miałem ochotę dołączyć się do konwersacji siedzących za mną dwu
matron, roztrząsających problem remontu ulicy Kotlarskiej. Nie, żeby mnie
to jakoś szczególnie obchodziło, ale przynajmniej obróciwszy się, nie
widziałbym tego, co się dzieje na ekranie. A działy się rzeczy straszne...
Nie będę zdradzał akcji, bo to w recenzji, nawet nieprofesjonalnej, straszliwie
jest nieprofesjonalne - powiem jedynie, ze jej zdradzenie bardziej zaskoczyłoby
tych, którzy książki czytali. Powodem jest pewnie fakt, że scenarzysta
oryginału nie czytał albo zrobił bardzo dawno i niewiele już z tego wszystkiego
przy pisaniu scenariusza pamiętał. Innym wytłumaczeniem byłoby to, że
może miał się pan scenarzysta za Artystę, który postanowił wykorzystać
Licentia Artistica... Cóż, na tragiczne konsekwencje w moim wypadku trzeba
było czekać do wczoraj.
Długa lista dokonań pana Artysty będzie musiała zostać skrócona do paru
punktów zaledwie, wśród których niewątpliwie poczesne miejsce zajmuje
persona niejakiego pana/rycerza Falwicka. W oryginale, przypomnę, jest
to wojak przyjeżdżający do matki Neneke z poselstwem od lokalnego księcia,
domagając się wyjazdu wiedźmina z jego ziem po dotarciu na nie wieści
o rzezi w Blaviken. Przyjeżdża z jakimś młokosem, który wyzywa Geralta
na ubitą ziemię. Nie rezygnując z książkowej roli, Falwick staje się filmowym
'bad guy': nie tylko jest ograniczonym, fanatycznym rasistą, ale przy
okazji wiedźminem-renegatem, szpiegiem, mordercą (zarówno płatnym, jak
i hobbistycznym), świnią i podlecem. Ot, taki Zygfryd de Loewe, Rience,
Darth Maul, Bonhart, Hannibal Lecter i Gargamel zrolowane w jedno. Litości.
Na tym, niestety, nie kończy się rolowanie. Otóż fabuła filmu to właściwie
większość opowiadań z obu tomów zrolowana w jedno - nawet ci, którzy opowiadania
wielokrotnie czytali, będą mięć problemy z połapaniem się o co chodzi.
Osoba, dla której będzie to pierwszy kontakt z bohaterami serii o wiedźminie,
nie będzie miała pojęcia kto jest kim, co jest czym i właściwie to co
jest nie tak z tymi, którzy te książki czytają... Też bym się na ich miejscu
zastanawiał.
Pozostałe kwiatki (najpiękniejsze okazy z ogromnego bukietu), to między
innymi: Nilfgaardczycy w hełmach z krowimi rogami (skrzydła z oryginału
można było bezpiecznie zostawić, polotu na pewno by nie zaobserwowano)
i znakiem salamandry/gekkona na zbrojach (zdezorientowanie widza nie mogłoby
być większe, gdyby mieli oryginalne nilfgaardzkie róże, w końcu inne niż
te, które nosili rycerze Zakonu Białej Róży); Nilfgaard podbijający Cintrę
po to, by zdobyć "dostęp do morza"; Calanthe będąca charakterologicznie
bliższa pani Dulskiej niż swojemu literackiemu oryginałowi; rozpuszczona
i puszczalska Pavetta rodem z Beverly Hills 70210... Można by tak długo,
choć niezbyt namiętnie.
A propos namiętności: ktoś (scenarzysta, reżyser???) pomyślał, że golizna
przyciągnie do kina widza. Pominę może fakt, że na poranku w kinie Kijów
wielu takich widzów nie było, natomiast zażenowanie mam i babć nie przyczyni
się specjalnie do sukcesu kasowego. Nie da się natomiast nie zauważyć,
że rozbiera się Yennefer i do tego właśnie jej rola w filmie się ogranicza.
Nie rzuca ani jednego czaru, zrzuca jedynie ubranie. Cóż, jeżeli na tym
miałoby polegać bycie czarodziejką, to najstarszym zawodem świata nie
byłoby, jak się powszechnie twierdzi, kurestwo. No chyba, że pokazanie
cycków było somatyczną komponentą czaru Mass Charm...
Pan Artysta od scenariusza postanowił się dodatkowo popisać znajomością
kultury świata zachodniego, nawet jeżeli nic u Sapkowskiego by nie wskazywało
na jakiekolwiek pokrewieństwo miedzy jego światem a naszym, włączając
do Swojego Dzieła wielość mających ukazać jego Erudycje Motywów. "Sztuka
Zapożycza (usłyszał gdzieś pewnie na jakimś wykładzie), no i jesteśmy
poddani wielce zmyślnym Zapożyczeniom, inteligentnie dobranym Odwołaniom
i przemądrym Cytatom: matka Neneke zabita (za co?! moda na tani antyklerykalizm?)
a la Święty Sebastian, Geralt z Jaskrem mający zginąć przez nawleczenie
na pal (a co, sprzedało się w Panu Wołodyjowskim, myślicie, ze tu się
nie sprzeda!?) czy Ciri w masce (nie żelaznej, jak to u Dumasa bywało,
ale skórzanej - odrobina perwersji jeszcze żadnemu filmowi nie zaszkodziła).
Perełka: maska zapina się na zamek błyskawiczny. Zgroza.
Żenada.
Rozpacz.
Zobaczcie koniecznie... ;)
Piotr Ptasiek
Czabański
2001-11-13. Wszystkie prawa zastrzeżone. Publikowanie całości lub fragmentów
niniejszego artykułu jest zabronione bez zgody właściciela.
|