strona kampanii d20 Modern Marcina Turkota |
dziekuję Paulowi Klee za inspirację |
|||
<o< kampanie >o< wstęp >o< świat >o< bohaterowie >o< opowieści >o> | ||||
Glina...Voodoo BluesOpowieść TrixieNyadinuHistoria JohnaOpowieść loa |
GLINA ZDECYDOWANIE BARDZO ZŁYW kojący stukot diesla wdarł się świergot polifonicznego telefonu. - Witam Waszą Dostojność. W słuchawce Namiestnika Nowego H'Orrleanu: szelest tlącej się bibułki plus długi wdech - cisza - długi wydech. A potem głos: - Kurwa. Crockett i Tubbs. Kretyni. Koniec połączenia. o>Wyszli z pokoju głośno żegnając się z byłymi kolegami z dochodzeniówki, wśród śmiechów i radosnych okrzyków. Marynarki z poduszkami na ramionach zajaśniały w ciemnym korytarzu Miejskiego Komisariatu Policji nr 3. Przeszli na drugie piętro do wydziału zabójstw - "trupiarni" - jak wszyscy go pieszczotliwie nazywali. Przed drzwiami z - kiedyś mleczną, teraz głównie brudną - szybą zatrzymali się. - Pan pierwszy, detektywie. - powiedział czarny ze srebrnym łańcuchem
na szyi, kładąc upierścienioną dłoń na klamce. Przyjazne uśmiechy znikły z ich twarzy jak zdmuchnięte przez wybuch nuklearny. Za biurkiem Tubbsa siedział potężny Murzyn w białej, lnianej marynarce, ubranej na gołą pierś, pokrytą tatuażami i rytualnymi bliznami. Nie podniósł wzroku na wchodzących. Zdawał się być kompletnie pochłonięty oglądaniem papierów leżących na biurku. Przeciągnął palcem po stosie teczek leżących na blacie. Przez chwilę skupił wzrok na opuszku palca, po czym wymierzył go oskarżycielsko w stronę przybyłych. Na ciemnej skórze jaśniała jasnoszara smuga kurzu. - Co, nie macie cwaniaczki czasu na papierkową robotę? Wolicie wyrywać
dupki z dochodzeniówki na imprezkach? Jak sądzę, płeć owych dupek nie
gra roli? Wyszedł, trzaskając drzwiami. Chwilę potem coś niewidzialnego dla obu detektywów rozbiło szybę w drzwiach. Od środka. Crockett i Tubbs spojrzeli po sobie, po czym parsknęli śmiechem. o>Wysiadł z lincolna kilka magazynów dalej. Wyciągnął paczkę True Strike'ów i sprawdził czy wystarczy. Trzy. Wystarczy. Do magazynu i z powrotem. A w środku? Otworzył bagażnik i wyjął z kartonu nową paczkę. - Roger, słuchaj, idź sprawdzić na wszelki wypadek. - rzucił w powietrze, patrząc przed siebie. Czekał kilka metrów od drzwi wejściowych. Zmasakrowana głowa Rogera wyłoniła się z powietrza. Płyn mózgowo-rdzeniowy z roztrzaskanej czaszki spływał po policzkach niczym szare łzy. - Cześć. - powiedziała upiorna zjawa. Zaciągnął się papierosem a potem zapukał, mimo że nie musiał. - Kto tam? Drzwi otworzył (a raczej uchylił) Mulat w cylindrze. Na chudej twarzy pobrużdżonej pierwszymi zmarszczkami gościł wyraz skupionej podejrzliwości. Chwyt rewolweru wyglądał z kabury na piersi równie podejrzliwie jak jego właściciel zza drzwi. - Detektyw Jacob Pilgrim, Policja Królowej. W sprawie wczorajszego
morderstwa. Pan Beauvoir, jak mniemam? Mulat spojrzał wymownie na papierosa w palcach inspektora. Tamten zgasił go przed progiem. "Właściciel przez zasiedzenie" otworzył drzwi na oścież. Inspektor omiótł wzrokiem cieniste wnętrze drewnianego magazynu. Nie sprzątali tu za często. - John, to inspektor Pilgrim. - rzekł houngan do krasnoluda w czerni. Wyjął papierosa. Odpalił. Oczy obecnych śledziły czujnie benzynowy płomień przytykany do końcówki papierosa a potem nią samą, rozżarzoną łapczywym wdechem. - Ekhem... Nie palimy tu. - houngan. Krasnolud podszedł do inspektora bez słowa, z zaciętym wyrazem twarzy. Chwilę patrzyli sobie w oczy. Nagle dłoń krasnoluda wystrzeliła w kierunku tlącego się papierosa. Inspektor był szybszy - cofnął rękę poza zasięg niższego. Tamten odwrócił się na pięcie i wrócił na swoje miejsce na sofie. Trzeci mężczyzna - o długich, kruczoczarnych włosach - przypatrywał się całej tej scenie z mieszaniną zaciekawienia i pobłażliwości, jak starszy brat przyglądający się kłótni małoletniego rodzeństwa. Mimo że on był najmłodszym wśród obecnych. Po chwili nerwowego napięcia i wyczekiwania inspektor wreszcie zdusił niedopałek obcasem. Rozsmarował po drewnianej podłodze proch powstały po ceremonii spalenia kolejnego kadzidła na ołtarzu nałogu. Brak perspektywy kolejnego w najbliższym czasie rozsierdził go. Jasne było, że póki będzie palił, oni nie odezwą się ani słowem. Jacob Pilgrim nie lubił, gdy ktoś narzucał mu swoją wolę. Tę partię zaliczył do przegranych. Równie dobrze mógł palić przez cały ten czas. Po takim entrée nie mógł liczyć na ich współpracę. To oni chcieli stawiać warunki, stać na pozycji silniejszego. Przez ponad kwadrans skakali sobie nawzajem do gardeł. Inspektor próbował coś z nich wyszarpać, oni odgryzali się, nie przebierając w słowach. Autorytetem i szorstkością nie wydobył z nich żadnych znaczących zeznań. Nawet groźba zamknięcia na 12 czy 24 za utrudnianie śledztwa nie zrobiła na nich wrażenia. Dowiedział się jedynie, że krasnolud pochodzi z Megalopolis, a i to mimochodem, gdy tamten, zapytany o pozwolenie na broń, pokazał mu polimerową kartę z chipem. Drzwi zatrzasnęły się za nim z dźwiękiem w rodzaju "nigdy się tu nie pokazuj". Wyjął ostatniego True Strike'a z paczki i odpalił go drżącymi rękami. Druga paczka pozostała nienaruszona w celofanie. - Coś nie tak, Jacob? - zabrzmiał głos Rogera, ale on sam się nie pokazał. o>Całą noc przeglądał dokumentację papierową i cyfrową - akty własności, księgi wieczyste, wszystko, co mógł znaleźć na temat magazynu 33 przy Magazine St. Nie było tego dużo. Magazyn należał do miasta. Obecnie nikt go nie wynajmował. Drugi trop - Megalopolis - przyniósł nadspodziewanie dobre rezultaty. Około szóstej rano inspektor Policji Jej Królewskiej Mości Jacob Pilgrim skończył ustalanie planu działania na najbliższe dni. Sięgnął po piątą kawę i dwudziestego papierosa tej doby. - Teraz się spróbujemy. - powiedział w powietrze. Uśmiechnął się, wydmuchując dym ustami. Sięgnął po słuchawkę. - Pilgrim. Z Magistratem. Na monitorze jaśniała strona z listami gończymi... o>Telefon dwie godziny później. - Pilgrim. Słucham. Będzie musiał kupić nowy karton True Strike'ów na ten tydzień. |
|||
<o< początek | Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości bądź części tekstów bez zgody autorów zabronione. |
opowieści >o> |